eGNOSIS

Andrzej Szmilichowski, urodzony w Warszawie, Skorpion. Od 1973 na emigracji. Dziesięć książek wydanych (w tym zADOMOwiENie - tCHu 2004), gotwy do druku tom opowiadań i skonczył właśnie pisać następną książkę – Biały Liść. Debiutował na łamach ITD w 1962 roku, pierwsza książkę wydał w 1985. Pisze do prasy emigracyjnej i do „Nieznanego Swiata” oraz innych periodyków krajowych. Jest healerem. Zagląda ludziom w ich wszystkie ich życia w jasnowidzeniu. Wyhodował z żoną - Krystyną czworo dzieci: Adama, Agatę, Annę, Andersa, ale ma jeszcze jedno dziecko, najstarszą córkę Agnieszkę. Boi się złych ludzi. Brzydzi się kłamczuchami. Kocham wszystkie zwierzęta na ziemi, i niech już tam! - ludzi też. Kocha też Boga i siebie. Nie lubi kożucha na mleku, głębokich jaskiń i latania samolotem. Aha, jeszcze nie lubi pośpiechu.

Zamieszczony obok tekst stanowi wybór z książki, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Przedświt.

Wyspy polecone cz. III

Andrzej Szmilichowski

 

Jestem hermafrodytą, nomadem, Cyganem, Polakiem tranzytowym, jestem emigrantem. Wszędzie gdzie się pojawię jestem przejazdem i tylko dlatego, że moją tranzytowość znoszę lepiej tu niż gdzie indziej, mieszkam w Szwecji, w Sztokholmie, na Solnej, w Huvudsta.

Przyzwyczaiłem się do tego miejsca, ale w nie nie wrosłem. Nie włączyłem się w krwiobieg, to nie moje stawy tym wszystkim poruszają. Nie ma naturalnej synchronizacji mojego rytmu z ich rytmem, a jednocześnie jest mi już nieco obcy mój pra-rytm. Mówiłem, Cygan.

Kiedyś udawałem ich miny, gesty, zagrzewałem siebie, aby włączyć się w ich sprawy, martwić ich kłopotami. Myślałem o nich troskliwie i nie chciałem ich skrzywdzić nawet myślą, bo dali mi kąt w swoim domu. Nawet nauczyłem się na pamięć ich hymnu narodowego, ale już zapomniałem. Udawałem przed nimi zaangażowanie, zainteresowanie ich sprawami, ale nic z tego nie wyszło.

Pomimo, że minęło trzydzieści lat jak u was antyszambruję moi szwedzcy bracia, nadal was niczego nie nauczyłem, a wy mnie tylko troszkę. Nie znaczy to, że pogardzam waszym życiem, broń Boże! Odwrotnie, przyjmuję z należnym szacunkiem wszystkie wasze niedosyty, wasze uporczywe wyższości, wasze chroniczne szaleństwa i apatie, ksenofobię i zarozumialstwo. Przyjmuję z szacunkiem, ale mnie to nie dotyczy. Czasem chcę wam pomóc, ale wy mnie nie chcecie, albo nie rozumiecie, lub opacznie odbieracie moje zamiary. Choć kłaniamy się sobie codziennie po parę razy i czasami rozmawiamy, możemy to natychmiast przerwać i przestać o sobie myśleć. Wiem, że gdybym was opuścił, z tą samą chwilą przestaniecie się interesować moim losem i robi mi się przykro. Nie zabieram wam posad, orderów, znaczenia. Nie odbieram wam waszej dumy, wiary i nadziei. Pozostawiam w spokoju wasze kochanki....I tu klatka stop! Zaczynam popadać w przesadę, ale nie widząc nic innego, co by było w tej chwili godne opisu, będę pisał dalej o sobie.

Będę stawiał czoła, będę się dalej stawiał. Zresztą opisy klęsk i upadków są o niebo ciekawsze od opisów zwycięstw i sukcesów. Moja sytuacja w emigracyjnym świecie jest delikatna na tyle, że nie jestem faworytem. Żyję trochę z boku, jakby lekko ignorowany. Nikt mnie nie zaprasza na salony, nie pyta o zdrowie, nikogo nie interesuje co piszę, nikt nie chce wysłuchać mojego zdania. To słonko jest mi mało przychylne.

Ale w końcu taka koncepcja nie jest zła i po trosze nawet sprawiedliwa. Jestem urzędnikiem pióra, i moje życie nie może być spektakularne. A biadolę tylko rano, gdy stanę przed lustrem, spojrzę na to specjalne miejsce i widzę, że tam ciągle pusto. A miały być skrzydła! Cóż, takie już widocznie moje przeznaczenie, że mam odwalić kitę w zapomnieniu. Rany boskie, jak ja się nad sobą użalam!

 

Wszystko co najważniejsze jest niewidzialne, zdaje się istnieć poza tym, co człowiek potrafi pojąć a język wyartykułować, to słowa Ludwika Wittgensteina stanowiące dobry wstęp do tego co zamierzam teraz napisać.

Projekt ów w założeniach niewiele różniący się od poprzednich realizacji, niósł w sobie pra błąd, który zaciążył, niestety, później nad całością przedsięwzięcia, ktoś nie dopatrzył. Planeta taka planowana była po raz pierwszy i stworzono ją po prostu za ciężką. Podjęto też drugą decyzję, ale stało się to dużo później — obdarzono istoty tam osadzone przywilejem posiadania indywidualnej wolnej woli.

Planeta ta, ogromnie fizyczna i nad wyraz materialna — gdy poczęły na niej lądować różne kosmiczne grupy etniczne i mieszając się z pierwotnymi mieszkańcami wysiewać swoje kultury — poczęła odczuwać niebezpieczny brak balansu, brak równowagi pomiędzy psyche a soma. Soma wszędzie zwyciężało i ów brak równowagi powodował coraz powszechniejsze inklinacje preferowania fizyczności.

Ludzkość zagubiła się, straciła balans psychiczny, straciła kontakt ze swoimi korzeniami, a nawet utraciła świadomość ich posiadania. Poczęły powstawać kultury, a co za tym idzie cywilizacje rozkompasowane, z jedynie szczątkową świadomością swego pochodzenia i celu, dla którego zostały powołane. Stawały się w ten sposób łatwym łupem pułapki czasu, stopniowo degenerowały się i znikały z powierzchni planety, ale nie uprzedzajmy wypadków.

Tak powstała Ziemia, najpiękniejsza planeta Wszechświata. Takiej różnorodności form życia i tak bogatej natury nie było we Wszechświecie nigdzie. Ziemia była po prostu śliczna i dlatego tak przyciągała dusze, które chciały koniecznie tu zamieszkać, a gdy już to uczyniły, pragnęły powtarzać swoje ziemskie istnienie w nieskończoność, zapominając skąd przybyły. Ziemia jest niepowtarzalną kompozycją Wszechświata, niespotykaną w kosmosie atrakcją i dlatego tak zaciekawia dusze. W dodatku jej przyciąganie grawitacyjne, silniejsze niż na innych planetach spowodowało, że dusze poczęły czuć, naprawdę czuć swoje ciała fizyczne i przystosowywały się do nich z przyjemnością, zapominając o wolności i niczym nieskrępowanej swobodzie, która tyle im sprawiała radości, gdy były jedynie duszami. Ziemia była prawdziwą pięknością Wszechświata i mogłaby z łatwością podjąć rolę, do której została przeznaczona, zostać owym przysłowiowym Rajem.

Ziemia to unikalne miejsce we Wszechświecie, którego ludzkość od zarania swych dziejów nie docenia, które niszczy i korumpuje. Jest planetą przeznaczoną do nauki równowagi pomiędzy duszą a ciałem. Człowiek, zaś, sam to komplikuje jakby nie rozumiejąc, że stresy i zmartwienia zabierają więcej energii, niż to, co trzeba zrobić.

Wiele dusz zostało schwytanych w pułapkę planety Ziemi. Żyją na niej, a kiedy umierają ich ciała, dusze pragną na nią powrotu. Nie patrzą w górę, patrzą w dół i pragną powrócić do swoich ziemskich ciał, gdyż są pewne, iż jest to dla nich jedyne rozwiązanie.

W zamysłach twórców było, aby nauczać jej mieszkańców równowagi pomiędzy światem fizycznym a duchowym, ale niestety materia tworząc tak wybujałą fizyczność, stanęła tym zamierzeniom na przeszkodzie. Dlatego dusze tej planety nie rozwijają się poza jej granice, nie rozwijają, bo same tego nie chcą. Tak umysły jak uczucia ludzi zajęte są stale pragnieniami, które ich na tej planecie zatrzymują. Dlatego taka ich na Ziemi mnogość.

Bogowie zostali zaskoczeni fizycznością Ziemi, jej siłą grawitacji, jej ciężkością. Byli zaskoczeni, gdyż tego rodzaju problemy nie istniały na żadnej z kontrolowanych przez nich planet. Zaś dusze coraz silniej czuły swoją substancję, coraz lepiej rozumiały swoje ciała, które dostarczały im prawdziwej przyjemności.

Mijały lata i seks stawał się coraz ważniejszy, w końcu stał się sprawą najwyższej wagi do tego stopnia, że zapoczątkował sprawowanie kontroli jednego człowieka nad drugim. Stał się źródłem wszelkich priorytetów i zawładnął umysłami dusz. Nie było dnia, nie było godziny, aby człowiek nie myślał o seksie, zawsze gotów do tej przyjemności. W umysłach dusz podniosła się intensywność pożądania, zapuściła mocne korzenie w podświadomości, stając się jedną z głównych sił przymuszających dusze do ciągłego reinkarnowania na Ziemię. Seks stał się pułapką w czystym znaczeniu tego pojęcia. Prokreacja wymknęła się bogom spod kontroli.

Dobrym przykładem jest tu historia Atlantydy i jej tragiczny los. Atlantyda była kolonią, kolonią zaawansowanych cywilizacji kosmicznych, które przekazały tam swoje technologie i genetykę. To z Atlantydy rozwinęły się inne sub-kolonie — Egipt, Grecja, Chiny, Tybet, Peru, Meksyk. Cywilizacje próbowały przekazywać Atlantydom swoje technologie już od dawna, ale na przeszkodzie stawała ciągle owa niespotykanie silna grawitacja ziemska, z którą spotykali się po raz pierwszy. W końcu poradzili sobie i z tym. Atlantydzi otrzymali już technologie dostosowane do ziemskiej grawitacji.

Kiedy kultura Atlantydy rozwinęła się i dzięki posiadanym technologiom kolonizowała odległe zakątki planety, poczęły rodzić się problemy, z których wagi Atlantydzi nie zdawali sobie sprawy. Poziom rozwoju technologicznego — Atlantydzi korzystali między innymi z nie znanych nam praw natury — podsunął im myśl, że są zdolni do ustanowienia na Ziemi stanu ostatecznego spełnienia, stworzenia na niej Raju. Realizację tego zamierzenia widzieli w doskonaleniu cielesności, w zmysłowej stronie istnienia, a zaawansowana technologia pozwalała im na swobodne dokonywanie przeszczepów tak pomiędzy ludźmi, jak i wykorzystując organa ciał zwierząt. Nawet skomplikowane transplantacje były prostym, powszechnie używanym i tanim zabiegiem. W ten sposób poczęto tworzyć transplanty, które były często sprawniejsze od samych Atlantydów. W końcu poczęli próbować eksperymentów genetycznych pomiędzy ludźmi i zwierzętami, transplantować organy ze zwierząt do ludzi i odwrotnie. A ponieważ ogromnie była dla nich istotna zmysłowa strona istnienia, poczęli interesować się — aby zwielokrotnić odczucia przyjemności — rozwijaniem coraz większych organów płciowych. Mitologiczny Centaur to nie jedynie alegoria siły, to konkretny rezultat eksperymentów transplantacyjnych naukowców atlantydzkich. Zamiast podnosić właściwości umysłu, posłużyli się posiadaną wiedzą, aby rozwijać swoje ciała.

Byli naturalnie obserwowani. Projekt zaludnienia Ziemi myślącymi i posiadającymi wolną wolę istotami, które miały nauczyć się równowagi pomiędzy cielesnością a duchowością, był zbyt wielkim i zawierającym ogromny wysiłek projektem, aby mógł być puszczony samopas. Bogowie byli zagniewani na samych siebie, gdyż nie przewidzieli skutków stworzenia planety o takiej gęstości. Zapoczątkowując ten proces być może zdawali sobie sprawę, że mogą napotkać trudności spowodowane gęstością Ziemi, ale aby móc zrealizować tak wyjątkową w całym Wszechświecie różnorodność istnienia, owa gęstość wydawała się im niezbędna. Oni również uczyli się, realizowali zupełnie nowy projekt i popełniali błędy. Jednym z nich było poinformowanie ludzi o istnieniu Tajemnicy.

Sama Tajemnica nie była dla ludzi ważna, ale istniała i tym ich drażniła. Niektórzy bardzo chcieli — sprowokowani przez Innych, będzie jeszcze o tym mowa — poznać ją. Ową ukrytą prawdą zaś było tylko to, że są jednością z całych stworzeniem, że są jednością ze Stwórcą. Bogowie ukrywali tę prawdę przed ludźmi nazywając ją Tajemnicą dlatego, iż było za wcześnie im o tym mówić, nie zrozumieliby, a nie rozumiejąc mogli wpaść w niebezpieczne zaułki pychy. Ale pokusa poznania „drzewa życia”, do którego dostęp mieli tylko bogowie, była coraz silniejsza. Bogowie widzieli te starania i ostrzegali — „Tego wam nie wolno!”. Ale wolno im było d o k o n a ć w y b o r u. I ludzie dokonali wyboru, dokonali go samodzielnie. Od tego dnia, od owego feralnego dnia, gdy wiedzeni ciekawością odsłonili Tajemnicę, sami siebie karzą, gdyż dotknęli wiedzy, której nie rozumieli i przeraziła ich. Stracili spokój, a z nim stracili poczucie zadowolenia z siebie, przyjemności wynikającej z istnienia. Nadużyli zaufania, którym ich bogowie obdarzyli, zniszczyli to zaufanie i wybrali smutek.

Próbowali potem naprawiać ten błąd, myśleli, że dobrze w oczach Stwórcy wypadną ponosząc ofiary z tego co było im najdroższe, z własnych dzieci. Zabijali je więc i kładli na ofiarnych stosach. Czas biegł, ale poczucie winy pozostało w nich ciągle żywe /to poczucie winy wykorzystują przywódcy religijni eksploatując ów kolosalny kompleks niższości jaki trawił ludzkość, gdyż jest to dobry sposób aby trzymać ich w ryzach, kontrolować myśli i poczynania/.

Dla bogów zaś najważniejszym było, aby ludzie zaczęli istnieć bez zakazów i z możliwością wyboru, z zaufaniem tak do nich jak i do siebie nawzajem. Bogom nie szło o wyegzekwowanie na ludziach — „Tego wam nie wolno!”, chodziło im bardziej o naukę — „Oto masz pierwszy przykład wyboru. Możesz wybrać. Będziesz nam posłuszny, albo nie będziesz”. Czym jest posłuszeństwo? Jest ćwiczeniem, po odrobieniu którego nie trzeba już być posłusznym. Nie wyklucza ono bowiem wolnej woli, a raczej nawet działa na jej korzyść, gdyż doświadczywszy /z własnej woli/ posłuszeństwa nie przywiązuje się potem do niego takiej wagi.

Cywilizacje kosmiczne przybywały na Ziemię w różnych i bardzo od siebie odległych okresach. Lądowali jako mgławice zapoczątkowujące życie na Ziemi, jako przedświt Adama i Ewy, lądowali jako zapowiedź Mojżesza, Abrahama, Chrystusa i innych proroków. Prorocy ci byli fizyczną materializacją przedstawicieli ich kultury. Cywilizacje czyniły podobnie wielokrotnie w różnych okresach kolonizacji Ziemi.

To, że bogowie zabierając się kolejny raz do zapoczątkowania cywilizacji istot rozumnych, lądowali na obszarach, gdzie żyło plemię Izraela, nie może być przypadkiem. Zbyt wielu wybitnych kosmitów — Abraham, Mojżesz, Jan Chrzciciel, Jezus Chrystus, Mahomet, rozpoczynało wśród tych plemion swoją ziemską drogę, aby mogło być to tylko przypadkowym zrządzeniem losu.

Każdy wybór stanowi wyróżnienie, wybierany jest ten a nie inny człowiek, ten a nie inny naród — z wielu. Ale być wybranym znaczy również brać na siebie brzemię odpowiedzialności. Być narodem wybranym wcale nie musi oznaczać bycie elitą, a na pewno oznacza, że naród ten napotka wielkie problemy. Plemię Izraela zostało specjalnie wybrane i tym faktem niewątpliwie wyróżnione, do służby. Mieli za usługi płacić a nie je kupować.

Należy uważnie przyglądać się rozwojowi tego narodu, gdyż jego sukcesy i jego klęski są zwierciadłem naszych losów. Bogowie na nich, na Izraelczykach, rozpoczęli eksperyment z ofiarowaną człowiekowi wolną wolą myślenia i działania, i tak długo jak w plemieniu Izraela będzie trwał niepokój, wewnętrzne agresje, gniew i destrukcja, tak długo planeta Ziemia nie będzie mogła spełnić się we Wszechświecie. Izrael jest mikrokosmosem Ziemi.

Ziemia sprawia obecnie poważne kłopoty innym cywilizacjom, gdyż hamuje rozwój Wszechświata. Nie można wyodrębniać, dzielić, separować problemów — co obchodzi żyjące w oddaleniu tysięcy lat świetlnych cywilizacje co się na Ziemi dzieje! Otóż obchodzi i to bardzo, gdyż niepokój wokół Ziemi zagraża bezpośrednio wszystkim innym cywilizacjom, hamuje ich rozwój. Tak długo jak problemy Ziemi nie zostaną rozwiązane, tak długo hamowany będzie postęp i rozwój wszystkich kosmicznych cywilizacji. Całe istnienie jest jednym ogromnym naczyniem, jednym wszech organizmem. Gdy źle się dzieje w jakimkolwiek miejscu Wszechświata, cały organizm niedomaga i choruje. Stąd wzrastające zaniepokojenie cywilizacji kosmicznych kierunkiem, w którym kroczy ludzkość.

Wyobraźmy sobie Wszechświat jako obraz, a w nim czarny punkt, jakim jest Ziemia, blokująca ewolucję Wszechświata i powstrzymująca rozwój jego dusz. Teraz spójrzmy na Ziemię, gdzie czarny punkt stanowi naród Izraela. Zostali narodem wybranym i tak długo jak Izrael nie uporządkuje swoich spraw, nie uspokoi swoich dusz, tak długo powstrzymuje w rozwoju inne narody.

Ziemia przeżyła tragedię wymordowania milionów Żydów i pamięć tej tragedii przydusza nadal naród Izraela, a w mniejszym stopniu i inne narody Ziemi. Na przestrzeni historii Ziemi stale ginęli ludzie, ginęły całe narody, ale tak masowa i w krótkim czasie śmierć przedstawicieli „narodu wybranego”, musiała znaczyć coś więcej niż t y l k o śmierć. Sprawa jest delikatna, zginęły miliony Żydów, ale czy nie było to ostateczne ich zebranie się?

Stawianie sprawy w ten sposób może rozwścieczyć wielu, ale czy owo poświęcenie nie świadczy o wielkości tego narodu? Dusze wymordowanych później milionów Żydów przybyły w jedno miejsce i czas po to, aby uświadomić mieszkańcom Ziemi zagrożenie, że istnieją tacy, co chcą zapanować nad całym rodzajem ludzkim.

Naród Izraela płaci w ten sposób za usługę, płaci za służbę. Czy wynikiem poświęcenia się tylu dusz Żydów nie jest powstanie państwa Izrael? Wielu Żydów irytuje i zawstydza pasywność ich niedalekich przodków, że ci szli na rzeź tak potulnie, że w ogóle nie walczyli. Wywoływało to zaskoczenie samych Niemców. Ale w głębi ich dusz był to ich własny wybór. Nie walczyli, bo taki był wybór większości. To nie oni wybrali metody eksterminacji, to jest karma narodu niemieckiego.

Wiele dusz Żydów, dusz okresu masowej eksterminacji powróciło z powrotem na Ziemię i stanowi nadzieję tego narodu, a także reszty świata. Przerwali apatię swoich przodków, przeżyli ją, mają własne państwo, zdobywają wiedzę, zdobywają mądrość. Błędem narodu Izraela było i częściowo jest nadal, że akceptując fakt bycia narodem wybranym, nie przyjmują za to żadnej odpowiedzialności, że detalizują i tak gmatwają swój los.

Los Atlantydy dopełniał się, ich koniec spowodował naturalny kataklizm zapoczątkowany przez bogów. Chyba wchodziło w grę jakieś poważne niebezpieczeństwo, zagrażające całej planecie Ziemi. Atlantydzi, wytwarzający swoistego rodzaju „mądrość technologii” nie zauważali, a może zauważając bagatelizowali to niebezpieczeństwo. Wykorzystując zaawansowanie swej technologii poczęli przeprowadzać eksperymenty na pierwiastkach Ziemi, wiedzeni ciekawością zatracili wyobraźnię. Zapoczątkowali doświadczenia na pierwiastkach takich jak tlen i wodór, powszechnych i obecnych na całym globie ziemskim. Powstało w ten sposób ogromne zagrożenie dla całej planety, gdyż niespodziane i totalne uwolnienie drzemiących w tych pierwiastkach energii, mogłoby ją w jednej chwili unicestwić. I wtedy bogowie położyli na tym rękę.

Ale fizyczne zniszczenie Atlantydy nie rozwiązywało jeszcze problemu. Kataklizm zabił bowiem wielu Atlantydów, którzy niczemu nie byli winni. Jak bogowie sobie z tym poradzili? Nawet nasza ułomna nieco sprawiedliwość, ma trudności z dopuszczeniem prawa odpowiedzialności zbiorowej. Bogowie oczywiście znaleźli rozwiązanie, ostatecznie byli bogami. Dusze Atlantydów, po zniszczeniu cywilizacji, w której żyły, przybrały ciała delfinów.

Na Atlantydzie dużo ludzi było w opozycji do powszechnie panującej destrukcji. Ci otrzymali szansę przeżycia, szansę kontynuacji istnienia w innych ciałach. To oryginalne rozwiązanie pozwoliło im nabrać dystansu do powszechnie panującej na Atlantydzie fascynacji seksem. Przybrali postać pozwalającą nie poddawać się fizyczności ich poprzedniej egzystencji.

Mogli naturalnie przenieść się na inne planety, mogli wrócić na swe planety matki, z których przecież pochodzili, ale wybrali Ziemię. Kochali ją. Żyją teraz w ciałach delfinów i choć nie są uznawani jako gatunek istot posiadających ludzką naturę, są tu i niosą ludziom pomoc. Obserwują i strzegą ludzi, a dzięki swej potężnej inteligencji, ostrzegają inne cywilizacje Wszechświata, które zbliżają się do Ziemi w niecnych zamiarach. Są strażnikami. Wybrali postać delfina, aby pozbyć się pokus jakie niosło z sobą ciało człowieka. Wybierając ją wykazali niezwykłą mądrość. Ich życie jest teraz mniej skomplikowane i prawdopodobnie czerpią z niego więcej radości. Obecnie wielu z nich powraca do postaci wyprostowanej. Powracają, aby pomóc Ziemi w jej trudnym okresie. Wielu z nich pamięta czasy Atlantydy. Ci co pozostają w ciałach delfinów czynią to dlatego, że nie mają pewności, czy potrafiliby żyć w postaci wyprostowanej i nie szkodzić.

Atlantydzi spowodowali na Ziemi burzę, której nie rozumieli. Nie rozumieli natury ewolucji i dlatego tak niefrasobliwie próbowali wykorzystywać technologię do manipulować jej prawami.

Historia i los Atlantydy były porażką bogów, a jej unicestwienie ich dramatem. Musieli jednak działać szybko, gdyż eksperymenty na polu fizyki zagrażały istnieniu nie tylko samej Atlantydy, ale całej planety. Bogów niepokoiło głównie to, że coś na Atlantydzie przeoczyli.

W jakimś momencie wczesnego stadium powstawania Ziemi mieli pojawić się na niej I n n i. I zrobili to tak sprytnie, iż gdy bogowie zorientowali się w całej rzeczy, było już za późno. Prawdopodobnie nie docenili sprytu i wpływów tych, którzy chcieli zająć ich miejsce, Innych.

Człowiek ma bardzo luźny związek z koncepcją Boga, gdyż idea ta niezmiernie go przerasta. Ogromny dystans dzielący człowieka od Boga wymagał zawsze katalizatora, wymagał łącznika zbliżającego tę totalną koncepcję, do ograniczonych możliwości percepcyjnych człowieka.

Lukę tę próbowały wypełniać różne struktury religijne i nie było w tym błędu. Błąd zaznaczył się dopiero wtedy, gdy niektórzy przywódcy religijni zaczęli uzyskiwać kontrolę nad innymi ludźmi, wymuszać ją nawet. Religie poświęcały znaczny wysiłek na umocnienie swoich pozycji, a mniej na porozumienie i w tym błędzie zastygły. Ludzie zaś, osiągając powoli wyższy poziom świadomości, poczęli wyprzedzać powolne religie, które kryły się za murami dogmatów i tam kostniały.

Kim jest Bóg człowiek wie i nie wie. Dla jednych jest miłością, dla innych kresem wszystkiego, dla trzecich zjednoczoną inteligencją, i tak dalej i tym podobnie. Jest czymś absolutnym, jest rozumem. Rozum stworzył energię myśli, ale energia ta była samotna, zawieszona jakby w próżni. Ów ktoś, Bóg, miał tylko siebie wszechwiedzącego i prawdopodobnie dokuczała mu samotność, męczyła nuda.

W umyśle może powstać myśl i ona rozszerza umysł, ale aby do tego doszło potrzebna jest ekspansja, rozszerzenie wiedzy, a niemożliwym jest, aby działo się to tylko w samym umyśle. Gdy prowadzi się pewną grę, po jakimś czasie dochodzi do punktu, że wie się o niej wszystko.

To właśnie spotkało Boga, znał grę od podszewki i przestała go interesować, gdyż nie dostarczała dłużej niespodzianek, nie zmuszała do wysiłku jego wszechpotężną inteligencję. A gdyby stworzyć koncepcję — myślał, w której każda część miałaby możliwość samodzielnego działania, a wszystkie byłyby połączone ze mną, powstałaby gra dająca nieskończone warianty i możliwości!

I Bóg taką grę wymyślił. Dokonał rozszerzenia, uwolnił swoją energię. W ten sposób wymyślił w s z y s t k o. Wtedy powiedział — „Znam wszystko co robię i nie znam wszystkiego co robię, bo znam wszystko co robię”. Mógł tak powiedzieć, mógł zatoczyć krąg, gdyż sam ją uwolnił, to była jego energia. Bóg rozszerzył siebie i z niego, z jego energii, powstała całość, która jest nim. Dał początek istnieniu, które jest również nim. Wszystkie komórki i cząsteczki zebrane razem stworzyły nieskończoność, stworzyły inteligencję, stworzyły Boga.

Każdy człowiek w swoim najgłębszym wnętrzu wie, że jest częścią Stwórcy, tym którego na naszej planecie nazywamy Bogiem. Jesteśmy jego częścią, dlaczego nie potrafimy tego pojąć? Przecież Ten-Który-Stworzył nie usunął inteligencji! A może jest w tym jakiś ludzki, pokrętny zamysł? Może wydaje się nam, że pozostając w ignorancji unikniemy odpowiedzialności?

Pomiędzy Bogiem a człowiekiem potrzebni są pośrednicy i Bóg ich ma. Ludzie nazywają ich bogami. Owi pośrednicy Stwórcy, bogowie, mogą stwarzać i likwidować gwiazdy, planety, systemy energetyczne, życie, cywilizacje i wiele więcej. Bogowie są również Bogiem, gdyż są częścią zbioru wszystkiego, ale ludziom sprawiają kłopoty identyfikacyjne, ponieważ potrafią i przybierają niekiedy, ludzką postać. Kosmiczny paradoks wszechistnienia — bogowie pozwalają się rodzić ziemskim matkom, aby człowiek ich lepiej rozumiał a oni jego, co w ludzkich głowach nie chce się pomieścić i potem tysiące i tysiące lat starają się rozwiązać łamigłówkę — Bóg li to czy człowiek? Na wszelki wypadek padają przed nimi na twarz.

Bogowie posiadają na równi z człowiekiem pierwiastek boski. W tym sensie bogowie i człowiek są sobie równi. Różnią się tym, że bogowie wiedzą więcej od nas, ale na skali boskich wartości jesteśmy im równi. Bóg nie dokonuje rozróżnień.

Człowiek różni się od bogów jedynie wiedzą. Jedne dusze pragną jej więcej, inne mniej. Różne są poziomy inteligencji, różne poziomy świadomości i różne poziomy wiedzy. Ludzie, istniejąc w uwolnionej przez Stwórcę energii, nie różnią się od bogów niczym oprócz wiedzy.

W projekcie tym biorą udział naturalnie i inne żywe stworzenia — ryby, ptaki, bydło i tak dalej. Są również bliskie Bogu, może nawet bliższe niż ludzie, gdyż mają w sobie więcej ku niemu miłości. Ale nie są ludźmi i nigdy nimi nie zostaną. One nie są ludzką formą, nie stoi przed nimi taka przyszłość. Zostały stworzone /może przyniesione?/ po to, aby dać ludziom tej planety asumpt do myślenia, pożywkę intelektualną, aby pobudzić ich umysły — co je stworzyło, jak zaistniały, po co? Zwierzęta to najczystsza forma miłości, jaśnieją jak słońca, są perfekcją.

Tak na Ziemi jak i w całym Wszechświecie istnieją prawa naturalne, swoista dżentelmeńska umowa. Prawa te zostały wprowadzone, ponieważ wszystkim przynoszą korzyść, a stosowanie się do nich jest nauką dla duszy. Ale obdarowując człowieka wolną wolą bogowie obciążyli go jednocześnie odpowiedzialnością za własne czyny. Uznając w ten sposób suwerenność ludzi zdecydowali, że nie będą się w ich indywidualne życie wtrącać, tylko obserwować jak sobie z tym poradzą.

O tym projekcie dowiedzieli się niestety również Inni. Inni działają na styku równowagi pomiędzy psyche a soma, i ciało — owa soma, jest dla nich wielce wdzięcznym polem działania, gdyż potrafią posługując się jego słabościami wytrącać duszę z równowagi. Pożądanie, chciwość, niezrównoważone emocje, mogą być i są źródłem utraty owej równowagi, a pułapka reinkarnacyjna wzmacnia jedynie ich siłę oddziaływania. Aby się przed Innym bronić, należy strzec równowagi pomiędzy pozytywnością a negatywnością, pamiętając jednak, że pozytywność pozbawiona rozsądku jest również działaniem negatywnym, że szkodzi duszy. Oba obszary — pozytywność i negatywność, są człowiekowi na równi potrzebne, ponieważ dopiero wspólnie stanowią pole zdobywania doświadczeń równowagi.

Ludzie na porządku dziennym używają mocnych i niebezpiecznych słów — Szatan, Diabeł, Lucyfer, Czart. To wielki błąd. W słowach tych tkwi bowiem wielka siła, i używając ich człowiek dokarmia Innego. W każdym dźwięku tkwią energie, a w tym imieniu tkwią ogromne negatywne energie. Ksiądz grzmiący z kazalnicy i ostrzegający wiernych przed nimi, dokarmia ich energią brzmienia tego imienia.

Kim jest, kim jest Inny? Jest pokusami świata, pokusami całego Wszechświata. A jedną z potężniejszych, trapiących człowieka pokus, jest pragnienie władzy, pragnienie kontrolowania rzeczy i ludzi. Jest to pragnienie tak silne, że od zarania swych dziejów ludzie poszukują dróg ku jej zdobyciu. Inną pokusą są wszelkiego rodzaju fanatyzmy, a najgorzej już się dzieje, gdy człowiek próbuje zdobywać władzę mówiąc — „Czynię to w imię Boga”. Inny uśmiechają się wtedy radośnie.

Ciągłe mówienie o złu, o grzechu, przestrzeganie i grożenie karą, tylko Innego dokarmia, gdyż jego siłą są ludzkie słabości. Katalogizowanie zła wzmacnia je jedynie. Poprzez ciągłe przestrzeganie, dramatyzowanie wad i słabości, przypominanie o ich istnieniu, dodaje się Innemu sił. Jak choćby śmierć. Ciągłe o niej mówienie i strach przed nią tylko wzmacnia niepewność, potęguje strach, a w gruncie rzeczy śmierć tylko kończy życie, t y l k o życie, a nie relacje między ludzkimi duszami. Niech imię Innego zostanie zapomniane, a zniknie.

Zaś siłą dobra jest ono samo, nie porównywanie go ze złem. Nie wolno przeciwstawiać Zła Dobru, to wielki błąd. Zło jest do Stwórcy, do pozytywnych energii poczęcia, podmiotalne, gdyż powstało z jego ciała, z jego pozytywnych energii. Zło powstało z własnej inicjatywy Wszechumysłu, było wyzwaniem rzuconym przez Stwórcę samemu sobie. Pramyśl nudziła się, potrzebowała przeciwnika, aby móc wypróbować potęgę swego umysłu i tak powstała /z pozytywności/ negatywność. Dlatego w każdym z nas, w każdym człowieku na Ziemi i w każdej istocie we Wszechświecie, istnieje również pewna doza negatywności.

Człowiek powoli dochodzi do wiedzy, do mądrości, powoli objawia mu się mechanizm istnienia Wszechświata. Ale to, że poczyna być mądrzejszy wcale nie mówi, że jego życie będzie bezpieczniejsze. Inny również podwyższa poprzeczkę, zmienia metody działania, dostosowuje się, zawsze dostosowuje się do tego co zastaje. Inny to potężny przeciwnik, ale to nie znaczy, że trzeba go nienawidzić. Przeciwnika, kim by nie był, należy szanować. Wyśmiewanie Innego odbiera powagę samemu sobie, a jemu dodaje tylko sił. Okazywanie Innemu szacunku zwiększa naturalnie tylko potrzebę bacznego go obserwowania.

Trudności, które człowiek napotyka powiększa jeszcze fakt, że jest we Wszechświecie osamotniony, nie ma siostrzanej planety. W innych systemach i galaktykach żyją istoty tak jak człowiek fizyczne, które jednak nie napotykają takiej ilości problemów /wynikających z wyjątkowej gęstości planety Ziemi/, oraz z faktu posiadania unikalnej dla całego Wszechświata właściwości, indywidualnej wolnej woli myślenia i działania.

Ziemia jest pewnego rodzaju poletkiem doświadczalnym mającym dać odpowiedź na pytanie — czy dusza może posiadać w warunkach istnienia w fizycznym ciele, indywidualną wolną wolę myśli i działania, i jak na razie jest to eksperyment mało udany. Co wcale nie znaczy, że skazany na porażkę. Bogowie są w trakcie jego realizacji i do zakończenia daleka droga. Projekt był nader ciekawy i bogom szło wspaniale aż do momentu, gdy wplatał się Inny. Program nadal nie jest zły, ale wymaga wzmożonego wysiłku bogów, aby się im powiódł. Inny jest silny i zbyt długo na Ziemi, aby człowiek mógł sobie z nim poradzić bez pomocy bogów.

Jest tu tak długo, że nie wiadomo od kiedy. Prawdopodobnie znalazł się tu wtedy, gdy tworzono na Ziemi centra energetyczne, z których począł wykluwać się czas, klimat, flora i fauna. Wylądował wtedy na Ziemi i wplątał swoje trzy grosze w pragenetykę, w prawa naturalne, które bogowie poczęli wprowadzać na Ziemi. Rezultatem jego starań stało się, że podstawą istnienia wyższych form życia na Ziemi jest walka i przemoc. Tego bogowie nie mieli w planach do realizacji swego projektu przystępując.

Przyglądając się historii Ziemi widać jak na dłoni efektywność działania Innego i bezradność sił stwórczych. Był sprytny i wylądował na tyle wcześnie, aby narobić zamętu już w prapoczątkach. Jak funkcjonuje życie biologiczne na Ziemi? Bakterie zabijają bakterie, larwy zjadają ciała, ptak zabija robaka, lwica morduje antylopę, rekin rozszarpuje rybę, człowiek zabiera życie człowiekowi.

Bogowie nie mogli już wiele zmienić jeśli idzie o faunę Ziemi, ale podejmowali próby ratowania człowieka. W ramach współczesnej nam wiedzy i pamięci owymi pontonami ratunkowymi byli Abraham, Mojżesz, Budda, Jezus, Mahomet. Być może byli przed nimi inni prorocy. Starali się tworzyć bariery, stawiać filtry odgradzające człowieka od Innego. W przypadku chrześcijaństwa barierą miał być chrzest.

Żyjemy w okresie ogromnego przyspieszenia technologicznego. Dosłownie z dnia na dzień powstają nowe a dezaktualizują się stare techniki i technologie, przejmując coraz wyraźniej kontrolę nad człowiekiem. Znajdujemy się w czasach przełomowych, wielu mówi o końcu dni. Ta kula zagrożenia, którą sami poprzez energię myśli i działania przywołaliśmy, podąża w kierunku Ziemi. Nie musi dojść do kolizji, ale aby nie doszło, potrzebne jest wyprzedzenie, które może nastąpić jedynie poprzez ludzkie masowe działanie. Żyjemy w przededniu ponownego nadejścia ducha, ingerencji bogów. Być może będzie to ponownie jedna z istot, które nas już odwiedzały, może inny z bogów.

Nie jest ważne kto przyjdzie, a z czym przyjdzie. Nie powinien być to proces jednostronny, czekanie aż się pojawi, bo może pojawić się z mieczem w ręku..... I zostaniemy „Atlantydą”. Musimy pokazać naszą dobrą wolę, musimy okazać działanie, wtedy jego nadejście nie będzie dla nas aż tak dramatyczne.

Odwiedzającym nas dotychczas prorokom udawało się tylko częściowo to co zamierzali. Otwierali nam oczy, ale my uchylaliśmy powiek tylko na chwilę, chwilę ich nadejścia. Potem zamykaliśmy je, ale na szczęście obfitość czasu pozwalała nam spokojnie przeżuwać porażki, a bogom równie spokojnie przyglądać się i czekać kiedy wreszcie coś zrozumiemy. Dziś już czasu niewiele, finiszujemy, albo zdążymy wysforować się przed Innego, albo nie zobaczymy mety. Musimy, m u s i m y zacząć produkować życzliwość.

Przypomnijmy sobie kawalkadę noworocznej nocy roku dwutysięcznego. Przez wiele godzin obserwowaliśmy we wszystkich, nawet najbardziej oddalonych zakątkach świata, rozradowane, uśmiechnięte twarze ludzi wszelkich kolorów skóry, wyznania czy statusu. Świat rozluźnił się, na tą jedną noc zrzucił z siebie wszelkie nawarstwienia, wszelkie okowy, pozostawiając jedynie to co najważniejsze, co jest tajemnicą zwycięstwa — radość istnienia. I stało się to tak bez wysiłku, bez dramatów i wyrzeczeń, bez wojen i ofiar, tak łatwo, że zakrawało na cud! Świat odrzucił bez najmniejszego trudu wszelkie zmartwienia, kompleksy, kłopoty i nienawiści, odrzucił w jednej chwili zanurzając się w radość. Gdzie był wtedy Inny? Co się z nim stało? Otóż był to dzień największej jego porażki w historii tej Ziemi. Ludzie, wszyscy ludzie tego globu, pokazali tej nocy swą prawdziwą naturę, poczuli związek z Tym Jedynym, stali się nieodrodną częścią Stwórcy, stali się bogami. Inny stracił w jednej chwili wszystko. Runęła cała jego budowla, utracił zęby, nie miał czym gryźć! Ludzkość wypromieniowała tej nocy tak ogromne ilości energii życzliwości, energii na której stoi Wszechświat, że na pewno powstrzymała nieco bieg owego feralnego zagrożenia. Bogowie, tam gdzieś wysoko gdzie mieszkają, musieli zatoczyć się ze zdumienia! A ludziom przyszło to tak lekko, tak bez wysiłku uśmiechali się do siebie, obejmowali, poklepywali, częstowali szampanem. Ziemia stała się nagle wspaniałą, drgającą radością ze swego istnienia planetą. Była to jedna noc, ale była! Poczuliśmy wszyscy, cała ludzkość namacalnie poczuła potęgę radości i życzliwości. Wszyscy mogli pojąć słabość zła, słabość sił negatywnych, słabość Innego.

Ach, żebyśmy wreszcie otworzyli oczy! Żeby wystarczyło nam rozumu by noc tę zapamiętać i pójść jej śladem.

 

Powiem to od razu — nie jestem nawiedzony. A jeżeli ktoś tak pomyśli, to mu mówię, że się myli. Ale uważam, że nic, n i c na całym bożym świecie nie jest niemożliwe. To jest saga, kosmologia, a ta nie musi spełniać żadnych warunków. Tak mogło być.

 

 

Niedawno moi znajomi byli na urlopie w Indiach. Opowiadali potem, że to co widzimy w telewizyjnych reportażach nie oddaje nawet w przybliżeniu panującej tam nędzy. Krowy na ulicach, matki karmiące w błocie swe dzieci, rudery nie domy, zwisające nad ziemią kable elektryczne i tak dalej. Powiedziałem wtedy, że chyba popełniają błąd patrząc na Indie oczami Europejczyka. Że styl życia europejskiej cywilizacji nie musi być wzorem do naśladowania dla innych, a kultura Indii jest starsza od naszej. Że żebrak, nad którym tak się litowali i brzydzili się go, zdumiałby ich bogactwem swego życia duchowego. I pewnie plótłbym tak bez końca, gdybym nie zauważył, że ich to kompletnie nie interesuje, patrzyli na Indie wyłącznie przez pryzmat pasty do zębów, ondulacji i wyprasowanych spodni.

 

 

Natknąłem się na ciekawe opracowanie docenta Jana-Eryka Sigdella, teologa z Uniwersytetu w Lund, który zajmuje się między innymi terapiami reinkarnacyjnymi. Signell odnalazł w najstarszych zachowanych zapisach ciekawe przyczynki do stanowiska hierarchii kościelnej początków chrześcijaństwa w odniesieniu do teorii reinkarnacji. Swoją uwagę skupił na, ogromnie ciekawej i wydaje się celowo przez kościół nie wspominanej, postaci, jaką był Orygenes.

Sigdell uważa, że aktualna do dziś wykładnia chrześcijaństwa bierze swój początek w Nicei w 325 roku n.e. Mówiąc o ojcach kościoła, umiejscawia się ich w czasach pre- lub post- niceańskich.

Orygenes /185-253 lub 254 n.e./ był bez wątpienia jednym z najwybitniejszych — jeżeli nie najwybitniejszym i najpracowitszych ojcem kościoła okresu pre-niceańskiego. Niestety, z około 2000 pism, które po sobie pozostawił, prawie wszystkie około roku 500-go n.e. spalono. Pozostały nieliczne fragmenty oryginalnych greckich tekstów, trochę cytatów zanotowanych przez jego przeciwników, oraz nieliczne tłumaczenia łacińskie. W tej sytuacji najważniejszym uratowanym tekstem Orygenesa jest Peri Archon, przetłumaczone przez Rufinusa. Rufinus informował otwarcie, że wzorując się na swoim poprzedniku Hieronimusie i innych współczesnych mu tłumaczach, „poprawiał” teksty Orygenesa, przystosowując je do chrześcijańskich dogmatów. Owe poprawki motywowano tym, iż greckie teksty były manipulowane przez bezbożników i heretyków.

W 1941 roku odnaleziono w Toura w północnym Egipcie, 28 papirusów oryginalnych tekstów Orygenesa. Stanowiły one komentarz do sławnego Listu Rzymskiego. Papirusy te tłumaczył w swoim czasie Rufinus, a więc nadarzyła się niepowtarzalna okazja skonfrontowania oryginału z tłumaczeniem. Pracy tej podjął się francuski naukowiec Jean Scherrer i w 1952 roku opublikował książkę Le Commentaire d'Origene sur Rom. Scherrer zanotował następujące ingerencje w tekst Orygenesa:

— odnaleziono fragmenty nie istniejące u Orygenesa

— odnaleziono drastyczne skróty kompleksowych części tekstu

— stwierdzono przenoszenie fragmentów tekstów w inne miejsca

— stwierdzono brak ważnych akapitów

— zanotowano ingerencje w tekst zmieniające przeciwstawnie jego treść

Tłumaczenie Rufinusa — konkluduje Scherrer, jest pomieszaniem autentycznych elementów tekstu, przepracowanych fragmentów tekstu, oraz nieistniejących w oryginale Orygenesa fragmentów tekstu.

Czy Orygenes wykładał w swoich dziełach teorię reinkarnacji, trudno dziś z całą pewnością powiedzieć, ale manipulacje Rufinusa pozostawiają wiele do myślenia, bo na przykład:

Orygenes /w tłumaczeniu Rufinusa/ pisze, że wszyscy jesteśmy w pewnym sensie upadłymi aniołami. Byliśmy aktywnymi uczestnikami prapoczątku tworzenia, ale jakaś część istot odwróciła się od Boga, pragnąc przeżyć coś innego, coś więcej a nie tylko to, co Bóg im ofiarował. Bóg przychylił się do ludzkich pragnień i obniżył poziom ich świadomości, różnicując go jednocześnie w hierarchie, zatrzymał jednak nad tym wszystkim zwierzchnictwo. Ci, którzy spadli do przedostatniego poziomu, kontynuowali swe istnienie w więzieniu ciał fizycznych. Najniższy poziomo Orygenes zarezerwował dla złych dusz i demonów.

Ale co działo się dalej? Co działo się z duszami, gdy ludzie umierali? Orygenes /wg. Rufinusa/ twierdził, że dobry człowiek wspinał się o stopień wyżej, to jest tam, gdzie fizyczne ciało nie było już mu potrzebne. Człowiek zły zaś spadał do poziomu demonów, a nawet czasem do świata zwierząt. I na tym koniec.

W tekście Rufinusa wyraźnie brak trzeciej, niezbędnej przecież możliwości czy kategorii, bo gdy człowiek nie był na tyle dobry, aby znaleźć się w przestrzeniach życia niematerialnego i nie na tyle zły, aby spaść w mroczne czeluście demonów, to co wtedy? Ten fragment Rufinus w całości Orygenesowi wycenzurował. Rufinus usunął cały akapit mówiący o strefie przejściowej, o wędrówce dusz, o reinkarnacji.

Orygenes, choć należał do kościelnego patrycjatu — był wysoko notowanym katechetą, nie miał łatwego życia. Został w końcu oficjalnie potępiony, a dokonał tego — co znamienne, nie papież a cesarz. W 534 roku cesarz Junistynianus — bez oficjalnego udziału a więc podpisu na dokumencie papieża Wirgiliusa, potępił nauki Orygenesa. I stała się rzecz zastanawiająca, kościół powstrzymał się od zabrania na ten temat głosu, nie protestował, choć cesarz publikując taki dokument poważnie wszedł w kompetencje oraz jurysdykcję kościelną.

Historycznie rzecz biorąc zdaje się żaden papież do dnia dzisiejszego nie potępił Orygenesa i jego nauk ex cathedra. Kościół nigdy oficjalnie nie zabronił swym wiernym wierzyć w pra egzystencję duszy i nigdy oficjalnym dokumentem nie potępił idei wędrówki duszy, idei reinkarnacji.

Rozmawiałem będąc w Gdańsku o Orygenesie z K.R. Kazimierz jest moim prezesem w gdańskim kole ZLP, historykiem, pisarzem, jesteśmy zaprzyjaźnieni. Powiedział mi interesującą rzecz, otóż Orygenes chcąc oderwać się od ograniczeń narzucanych mu przez ciało, kazał wyciąć sobie jądra. Imponująca determinacja! Ale Kazimierz podał to w takiej otoczce, jakby chciał tym samym podkreślić nienormalność Orygenesa i pomniejszyć znaczenie jego badań. Jakby mówił — trzeba ostrożnie podchodzić do różnych orygenesowskich teorii, on nie miał jaj!

Czy nieobecność nabiału może mieć wpływ na jasność umysłu? Myślę, że często bez potrzeby i niejako automatycznie, demonizujemy seks. Można bez niego żyć i mieć się — tak umysłowo jak fizycznie, dobrze. Nie można przestać jeść, pić i oddychać, można przestać pieprzyć.

 

 

Dwaj Izraelczycy odnaleźli ukryte w hebrajskim tekście Biblii kody informacyjne, dające możliwość otrzymania informacji o w s z y s t k i m . Podobno jest to dowód na to, że Biblię pisał „ktoś” dysponujący nieprawdopodobną techniką, że jest to przekaz z kosmosu, szyfr przekazany ludzkości, który miał zostać odczytany wtedy, gdy dojrzeje ona do wielkich zmian — i ten czas właśnie nadszedł.

Po tym odkryciu inni badacze, stosując metodę Izraelitów i wykorzystując ogromne możliwości maszyn liczących, odkryli w wielu innych dużych tekstach podobne możliwości i wyciągnęli z tego wniosek, że żaden biblijny kod informacyjny nie istnieje, a idzie tu raczej o fenomen statystyczny.

Historia ta przypomniała mi głośną w połowie lat osiemdziesiątych sprawę pewnego Australijczyka. Twierdził on, że puszczając w odwrotnym kierunku pewne płyty rockowe, można usłyszeć okultystyczne profetie, które mogą mieć wpływ na i coś wspólnego, z podświadomością. Australijczyk ten zauważył, że na taśmach magnetofonowych znajdowały się sensowne słowa niezależnie od kierunku ich odgrywania. Ukryty w odwrotnym odtwarzaniu meldunek miał zawsze związek z treścią utworu, odczyty w obie strony jakby się uzupełniały. Doszedł wtedy do wniosku, że to wszystko reżyseruje ludzki mózg.

Kiedyś zdobył stare nagrania, których treści nie znał. Przesłuchał je odwrotnie i usłyszał — On jest trafiony w głowę. Gdy zaciekawiony puścił taśmę normalnie zorientował się, że jest to bezpośrednie nagranie z zabójstwa prezydenta Kennedy’ego. W miejscu gdzie odczyt odwrotny mówił — On jest trafiony w głowę, w normalnym usłyszał — Szpital Parkland, były strzały.

Odkrył potem długi szereg koegzystencji tekstowych również w zwykłych nagraniach codziennych rozmów. Demaskowały one kłamstwa, wyjawiały prawdziwe myśli przyjaciół, ich intencje i uczucia, które przed sobą wzajemnie ukrywali. To był jakby głos ich prawdziwego „ja”.

Oates — odnalazłem wreszcie jego nazwisko, uważał, że idzie tu o naturalną funkcję ludzkiej świadomości. Rozumował, że werbalizm składa się z dwóch uzupełniających się nawzajem form, jednej — podlegającej kontroli świadomości /nagranie normalne/, drugiej — kontrolowanej przez podświadomość /nagranie odwrotne/, i że słowa z nagrań odwrotnych wyjawiały głębszą prawdę. Oates uważał, że w czasie, gdy człowiek mówi, jego mózg jest cały czas zaopatrywany w „prawdziwe” informacje napływające z podświadomości, ale zanim je wypowie, przetwarzane są przez świadomość na takie, jakie mu w danej chwili odpowiadają. Dla Oatesa informacja uzyskiwana z nagrania odwrotnego była prawdziwym przekazem podświadomości. Przy takiej pogodzie jak dzisiejsza, mogę przystać na wszystko.

 

 

 

Czytałem niedawno Plotyna, był uczniem Platona. Plotyn pisał — Im kto doskonalszy, tym więcej ma uznania dla wszystkich bogów i dla ludzi. Jak w kontekście tych słów wyglądają nauki i poczynania chrześcijaństwa? Był terminatorem u Platona, wielkim filozofem i twórcą. Wielkim również w uznaniu dla kogoś innego. Platon — wielki mag, guru, facet, który wiedział wszystko, ale objawił nam tylko trochę, więcej mu się nie chciało. Gdzieniegdzie coś zasugerował, pokazał ślad, resztę zostawiając nam — bujajcie się sami!

Plotyn mówi o wszystkich ludziach i bogach. A więc nie tylko wielkich, ale również średnich, może i małych? Gdy wyższość puszy się nad małością to znak, że daleko jej do doskonałości. Zdolność do uznania wiąże się z wielkością. Małość jest do uznania niezdolna ponieważ jest podejrzliwa, węszy w wyższym intencje niższe. Jest niepewna, słaba i ratuje się z opresji sceptycyzmem. Sarkazm nic nie kosztuje a zdobi — myśli pokrętnie małość. Małość nie zna entuzjazmu, nie zna spontaniczności, jej domeną są obszary duszne i szare. Na wielkości potrafi poznać się jedynie wielkość.

Od długich tysięcy lat mali uznają dużych, słabi silnych, służba panów, uczniowie mistrzów. Otaczają nas oceany niechęci małości dla wielkości. Ale morza te to nie morza, to płycizny. Do głębin, do głębin duszy, idzie się w odwrotnym kierunku, wielkość i doskonałość dostrzega wielkość w małym, odkrywa w nim pierwiastki wyższe, poznaje w nim okruszki samego siebie. W oczach sarny jest mądrość całego istnienia.

 

 

Długo trwało, ale wreszcie znalazłem czego szukałem, cytat autorstwa wielkiego mędrca, Jego Świątobliwości Dalaj Lamy:

: jak długo brakuje człowiekowi wewnętrznej dyscypliny która pozwala na swobodę umysłu, tak długo sukcesy, jak wielkie by nie były, nie dadzą mu poczucia szczęścia jakiego pragnął i oczekiwał

: jeżeli idzie o pragnienie posiadania ciągle droższych i wykwintniejszych przedmiotów, gdy pragnienie to jest bardzo silne, dociera człowiek w końcu do granicy, za którą istnieje już tylko rozczarowanie i depresja. A ciekawe w chciwości i żądzach jest, iż pomimo że motywem działania zawsze jest chęć osiągnięcia zadowolenia, nigdy się go docierając do celu w pełni nie osiąga.

: nie potrzebujemy więcej pieniędzy, nie potrzebujemy sukcesów i powodzenia, nie potrzebujemy nawet wspaniałej figury ani idealnego partnera. Teraz i tu, w tym mgnieniu oka, mamy i dysponujemy psychiką, która jest podstawową bazą, jedynym potrzebnym człowiekowi wyposażeniem do osiągnięcia spełnionego szczęścia.

Pamiętam jak siedziałem w jednym z pierwszych rzędów, a na podwyższeniu przede mną, Jego Świątobliwość z obnażonym ramieniem, i tym swoim sławnym na cały świat i drzemiącym w kącikach przymrużonych oczu, pół uśmiechem. Jest wielki choć nie czyni cudów, może właśnie dlatego jest wielki?

 

 

Nie bądź lewus, poszedł na lewiznę, ma lewe afery, lewik, chodzi na lewych papierach, zrobił ich w lewo, ten to ma dwie lewe ręce, lewicowiec! Mówi się też na nich mańkut albo szmaja.

W wielu językach słowo „lewy” ma barwę pejoratywną, w historii można odnaleźć sugestie łączące ludzi leworękich z diabłem. Czytam, że około dziesięciu procent populacji to ludzie leworęczni, ale tylko cztery procent używa wyłącznie lewej ręki. Praworęcznych jest około siedemdziesięciu procent, reszta to oburęczni.

Nie wiadomo dlaczego, ale w niektórych rodzinach leworęczność jest częstsza niż w innych. Skąd się to bierze i jak powstaje to nadal dla medycyny tajemnica. Prawa półkula mózgowa — gdzie ma swoją siedzibę między innymi kreatywność, zarządza lewą stroną ciała, co może tłumaczyć dlaczego wielu artystów, filozofów i myślicieli to mańkuty.

Dawne badania mówiły coś zupełnie odwrotnego. Leworęczni uważani byli za niezdary, naiwniaków, biologicznie słabszych, jakby trochę przygłupich. Współcześni badacze uważają, że leworęcy są nieco inteligentniejsi, trochę bardziej konstruktywni i uzyskują statystycznie nieznacznie wyższe IQ.

A teraz uwaga wszystkie szmaje! W Londynie istnieje Left-Handers Club, a 13 sierpnia obchodzi się International Left-Handers Day. Klub skupia już powyżej ćwierć miliona mańkutów z całego świata.

Wśród ludzi powszechnie na świecie znanych, leworęcznymi byli lub są: Marilyn Monroe, John McEnroe, Paul McCartney, Albert Einstein, Ronald Reagen, Leonardo da Vinci, Frank Sinatra, Charlie Chaplin, Greta Garbo, książę William angielski, Pablo Picasso, Robert de Niro, Bill Clinton /ten nawet skoczył w lewo!/, Ludvig van Beethoven, Goldie Hawn, David Bowie, Jimi Hendrix, Ringo Star, Martina Navratilowa, Napoleon Bonaparte, Pele, książę Filip szwedzki, Harpo Marx, George Bush.

Leworęczny jest mój młodszy syn Andrzej — należy do czteroprocentowców, nie robi nic prawą ręką. Leworęczny był mój stryj Władysław. Ja też, ale w owych czasach nie było to popularne i mama wzięła się za mnie: — Andrzejku, weź łyżeczkę do prawej rączki, — Andrzejku, podaj mi klocuszek, ale nie lewą synku, prawą rączką, — Nie wydłubuj złociutki pieskowi oczka lewą rączką, prawą Andrzejku, prawą wydłubuj!

W ten sposób kochana mama zaprowadziła w mojej głowie na resztę życia kompletny chaos, bo na przykład: gdy gram w karty rozdaję lewą ręką a gram prawą, przybijam gwóźdź lewą, ale śrubkę przykręcam prawą, w tenisa uderzam piłkę często z obu stron forhandem, gdyż przerzucam rakietę do lewej ręki, golę się i czeszę lewą, a łyżkę do zupy trzymam jak podleci i nigdy nie wiem, z której strony talerza należy położyć widelec, a z której nóż. Torbę z zakupami czy teczkę noszę w lewej ręce, słuchawkę telefonu przykładam do lewego ucha, piszę również choć wolniej, lewą ręką, należę do przekabaconych czteroprocentowców.

 

 

Tell them I had a wonderful life — powiedział tuż przed śmiercią Ludwik Wittgenstein. Tak w każdym razie twierdziła żona lekarza, z którą spędził ostatnie miesiące życia. Dla tych co zetknęli się z pracami Wittgensteina, co znają jego życie i filozofię, słowa te brzmią paradoksalnie. Normalnie używał słów zuchwałych, słów które godziły się z jego filozoficznymi odkryciami. Potrafił w zadziwiająco prosty sposób zredukować filozofię do zwykłego życia i życie poszerzyć o filozofię. Intensywność tego co Wittgenstein pisał urasta do wymiarów pola bitwy, gdzie borykał się z własną osobowością i stawiał problemy egzystencjalne, zdając sobie przez cały czas sprawę jak niewystarczającym i ograniczonym narzędziem pracy dysponuje. Wittgenstein twierdził bowiem, że wszystko co najważniejsze jest niewidzialne, i dlatego niezmiernie trudne do wyrażenia słowami wymyślonymi przez człowieka, który rozumie i potrafi opowiedzieć tylko to co widzi. Jego zdaniem wszystko to co istotne, istnieje poza tym co człowiek potrafi pojąć a język wyartykułować.

Napisał malutką i bezpretensjonalną książeczkę Tractatus Logico-Phylosophicus, depresyjną próbę pokazania światu jak daleka jeszcze przed nim droga, studium uwięzienia w języku. W Tractatus jest bardziej idealistą niż filozofem, żeglującym po mało mu znanych wodach istnienia. Podejmuje długą i niebezpieczną podróż, aby na końcu napotkać to, przed czym tak uciekał i co tak pragnął poznać — siebie. Umarł jak żył, mistycznie.

 

 

Nie napisałem dotychczas powieści, bo to nieszczęście sprzed lat, które żółknie na dnie szuflady i objęte jest zakazem dotykania, się nie liczy. Jaką bym chciał napisać?

Powieść potrącającą struny niezwykłości i fantazji, powieść nie do wiary? Tylko co jest „nie do wiary”? Jeśli zedrzeć powłokę narzuconą przez przyzwyczajenia, wszystko jest nie do wiary. Powieść wzorującą się na muzyce? Nagłe zmiany nastroju, przejścia z dur w moll, dostojne scherzo i powolna panorama moderato cantabile, modulacja, trochę dolce i tak od nastroju do nastroju — temat, wariacja, temat, wariacja, szeregi myśli i uczuć, a wszystkie spięte jakąś łatwo wpadającą w ucho melodyjką. Może i dałoby się to przeprowadzić w powieści, ale nie bez trudności. Nagłe przejścia dokonywane na pięciolinii, nie są już tak łatwe w rządku słów. Wprowadzić osobę powieściopisarza? Umożliwiłoby to estetyczne uogólnienia, być może najciekawsze tylko dla niego. Napisać powieść o myśleniu? Hmmm...... rys każdej postaci musiałby być zwarty i precyzyjny. O ile teorie, które byłyby przez postaci wygłaszane znalazłyby uzasadnienie w uczuciach, instynktach, w ich usposobieniu, mogłoby się udać, ale byłaby to raczej powieść ciężka do przetrwania. Powieść o myślach musiałaby być trudna i nudna, tego nie udałoby się uniknąć.

Pozostają instynkty. Powieść o seksie, o podłości, o ekstrawagancji, o skąpcu. Czy można być czymś zajętym wyłącznie? Być może można, ale z seksem na przykład to niemożliwe, po wymagającej kochance — co to jest seks? Ale o kasie można bez końca. Pieniądze nie mają gruczołów, wystarcza im intelekt, a ten nie ma umiarkowania, jakie są limity posiadania?

No i polityka, powieść o polityce. Temat dobry, gdyby nie nudny i wyświechtany. Politycy walczą o swoją wersję Dantego, nikt nie potrafi prowadzić nas w kierunku czeluści piekielnych tak sprawnie jak oni. Teraz, gdy komunizm mamy za sobą, paranoja staje się jeszcze weselsza, gdyż jako jedyny środek lokomocji pozostała nam podróż ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej, a jedynym punktem, w którym politycy amerykańscy różnią się od siebie, jest kwestia, jakim środkiem lokomocji mamy się do owego przedsionku piekielnej paranoi udać. Amerykanie, a reszta świata razem z nimi, wierzą w ową cudowną formę uprzemysłowienia, którą nazwali informatyką — IT, najświeższa wersja „absolutnego postępu”. Moim zdaniem to nie żaden postęp a ruch tylko, nieustanny ruch ku przepaści.

Być może korzenie zła tkwią w psychologii indywidualnej. Należałoby nauczyć się żyć dualistycznie, osobno jako pracownicy i osobno jako istoty ludzkie. Przez osiem godzin jako pracownicy obsługujący te wszystkie urządzenia, resztę czasu jako prawdziwi ludzie. Przez pierwsze osiem godzin musimy być tymi idiotami z wyboru, gdyż inaczej cała struktura, w której istniejemy runęłaby, nasza cywilizacja już taka jest. Musimy przez te godziny żyć bez sensu, ale spróbujmy przynajmniej potem być prawdziwi. Praca uszlachetnia — kto to wymyślił! Nie dajmy się oszukiwać obłudnikom przekonywującym nas o jej świętości! Praca to zajęcie przykre, ale niestety konieczne z powodu błędów popełnionych przez naszych przodków. Nagromadzili góry gówna, a my musimy lawirować w tym smrodzie, bo nikt za nas tego nie zrobi. Ale na boga nie pocieszajmy się, że ta bezmyślna mechaniczna praca chodzenia koło maszyn jest szlachetna! Jeżeli uwierzymy w to „posłannictwo” zamienimy się w zmechanizowanego idiotę i będzie po nas. Zatkajmy nosy i pracujmy te cholerne osiem godzin, aby potem być istotą ludzką. To może zająć dużo czasu, ale ktoś powinien wreszcie zacząć.

Dziś wszyscy, niezależnie od barw politycznych czy skóry, zgadzają się, że standaryzacja życia i specjalizacja podkreślają ich prawdziwą męskość. Taki jest krajobraz naszej cywilizacji, wyasfaltowane wzgórza i ekrany, z których wypływają damskie piersi wypełnione styropianem. Jak tak dalej pójdzie, Słoneczniki van G., Sianokosy Breugela i Kobiety w kąpieli Bidlakea trzeba będzie zamalować.

Utarło się odczytywać historię człowieka jako opowieść o kształtowaniu narodów i budowaniu imperiów, a nikt nie mówi jak jest naprawdę, że to marne istnienie, budują imperia ducha, od fundementalistycznych religii Starego Testamentu, poprzez judaizm, chrześcijaństwo i islam, do marksizmu-leninizmu.

Boże, jak nieciekawa jest nasza historia! Niezależnie czy traktuje o postępie i odkryciach kontynentów, czy o ucieczkach, porażkach i upadkach. Na szczęście w owej czarno-białej epice jest miejsce dla małych i słabych istot, zachłannych amatorów nielicznych zwycięstw i abonamentowych klęsk. Czym byłoby chrześcijaństwo bez Judasza? Czy w ogóle przetrwałoby do dnia dzisiejszego? Bez polaryzacji, bez światłego tischneryzmu z jednej i tajemniczego opusdeizmu z drugiej strony, byłoby czymś okropnie nudnym. Co stawiać pierwsze — serce czy lojalność? Zdrada wymaga nie tylko dramatycznej finezji, wymaga też miłości.

Zanurzmy się na moment w historię zdrady. Skąd biorą się Judasz i Brutus, morderczy tyrani, Dreyfus, Quisling? I Ewa, kobieta na wieczność odsądzona jako pierwowzór zdrady i grzesznej seksualności. Przestrzenie historii wypełnione są zdradą, tkwi ona w ludzkich genach na równi ze szlachetnością, a jej siła drzemie prawdopodobnie w tym, że jest od szlachetności mniej nudna. Psychologowie próbują bez widocznych efektów rozszyfrować cel opanowującego nas powszechnie chaosu. Prawie już niepodobna rozróżnić, nie mówiąc o zrozumieniu, różnych nacjonalistycznych czy para-religijnych organizacji i celów, do których dążą. Ideały i utopie są przez nas samych tak skutecznie rozmontowywane, że za chwilę już nie będzie czego czy kogo zdradzać!

Ale zło pozostanie, jest stałym elementem duszy ludzkiej, mało zrozumiałą, ale fascynującą częścią ludzkiej osobowości. Zdrajca jako postać legitymuje siłę, którą zdradza i im mniej owa siła zawiera substancji, tym silniej akcentuje zdradę — popularny renegat wzmacnia siłę, którą zdradził.

Pojawia się postać „podwójnego agenta”, to ważny aspekt zdrady. Według Birgitty Trotzig postać zdrajcy personifikuje Dostojewski — .... podwójny agent. Niewierzący-wierzący, wierzący-niewierzący. Dwoistość poglądów klasyfikowana jest jako nowa forma wiarołomstwa, czy słusznie? Można równie dobrze weryfikować ją jako bunt przeciw sztywnym systemom myślowym, może Dostojewski jest pionierem, przeciera szlak współczesnego pisarstwa legitymującego wiarołomstwo?

Jean Genet pisze — Musiałem ciężko pracować, aby zdradzić moich przyjaciół, ale na szczęście to mi się udało. Co ten Genet wypisuje! - chciałoby się krzyknąć. Otóż dla Geneta „przyjaciele” utożsamiali kość, krew i mięso. Zwycięstwo nad nimi oznaczało czystość, uwolnienie od pogardy dla samego siebie. Zdrada i wiarołomność mogą mieć taki, wydawałoby się paradoksalny charakter. Tęsknota do osobistej czystości koliduje częstokroć z bezdrożami kolektywnych koncepcji i narzuconych z góry praw. Jedną rzeczą jest przewód prawny, inną indywidualne odrzucenie, wyrzeknięcie się.

Mnie najbardziej odpowiada misz-masz, królestwo chaosu, społeczeństwo potrafiące tolerować i akceptować wahnięcia, uznające relatywność słabości — niech pierwszy rzuci kamieniem kto jest bez winy! Przypomina mi się dykteryjka, którą wiele lat temu usłyszałem od znajomego Włocha: Biegnący z kamieniami w rękach tłum Żydów powstrzymuje Jezus i woła — Żydzi!, niech pierwszy rzuci kamieniem kto jest niewinny! Tłum zatrzymuje się, ale jakaś kobieta w średnim wieku dalej pędzi przed siebie. Jezus powstrzymuje ją i ciepło mówi — Mamo, mamo!, przecież prosiłem, bez publicznych demonstracji!

Tak nam łatwo przychodzą „wielkie pustosłowia”. Tak chętnie wznosimy okrzyki, Bóg i Ojczyzna, przedzielone rozpasanym ego „Honoru”. Jakbyśmy zapomnieli, że niewystarczalność jest nieodłączną częścią człowieczeństwa, być może to w ogóle pozór, fantasmagoria, że nasza przestrzeń jest wypełniona?

 

 

Poranek w pekińskim parku Tao-ranting. Po asfaltowej ścieżce powolnym krokiem idzie stary człowiek. W rękach trzyma wielki pędzel i wiadro z wodą. Co chwilę pochyla się i pisze coś na asfalcie. Za nim idzie młody mężczyzna, który uważnie czyta znaki i tak wspólnie podróżują. Litery, które starzec kładzie na asfalcie po minucie wysychają w słońcu i znikają za ich plecami. Starzec pisze wiersz. Całą naszą europejską kulturę, którą tak się szczycimy, należałoby zapakować do autobusu i zawieść do parku Tao-ranting..

 

[Książka Wyspy polecone w księgarni tCHu]   

powrót do poprzedniej czesci wyboru    powrót do strony opowiesci wizjonerskich