eGNOSIS

Emil Mihail Cioran (ur. 1911 w Rumunii - 1995) – wybitny pisarz, eseista osiadły od 1937 r. we Francji, to osobowość pierwszej rangi francuskiego świata intelektualnego, autor błyskotliwej, niezwykłej stylistycznie prozy filozofującej – esejów, aforyzmów – mający opinię jednego z największych mistrzów współczesnej prozy francuskiej.
Jako autor jest radykalnie krytycznie i pesymistycznie nastawiony do świata – egzystencja to nieustający ból, cierpienie –przyszło nam bowiem żyć w piekle kosmosu nieudolnie zmajstrowanego przez niezdarnego demiurga.
Cioran przy niezwykłej bezwzględności sądów był – jak zaświadczają relacje – człowiekiem pełnym pogody, cieszącym się z każdej sposobności zaczerpnięcia wody pokrzepienia na okrutnej pustyni, jaką jawił mu się świat.

 

Święci i łzy cz.I

Emilé Cioran

 

 

 

Próbowałem dociekać, skąd się biorą łzy, i zatrzymałem się przy świętych. Może to oni odpowiedzialni są za ich gorzką przejrzystość? Kto wie? W każdym razie zdaje się, że łzy są ich śladami. Wprawdzie nie poprzez świętych weszły one w świat, lecz bez nich nie wiedzielibyśmy, że płaczemy z żalu za rajem. Chciałbym zobaczyć bodaj jedną łzę, pochłoniętą przez ziemię... Wszystkie, drogami nam nieznanymi, rwą gdzieś w górę. Tylko ból poprzedza łzy. Dziełem świętych jest jedynie ich rehabilitacja.

Nie sposób zbliżyć się do świętych drogą poznania. Tylko wtedy, gdy budzimy łzy uśpione gdzieś w nas, w głębi, i poznajemy poprzez nie, zaczynamy rozumieć, że ktoś mógł być człowiekiem i już nim nie jest.

Świętość sama w sobie nie jest interesująca, lecz tylko życie świętego — proces rezygnowania człowieka z samego siebie i wyruszania na szlaki świętości. A proces stawania się hagiografem? Gdy zaczynamy chodzić śladami świętych... zwilżać sobie stopy ich łzami...

 

Dżalal ad-Din Rumi: „Ton skrzypiec to hałas rozwierających się wrót raju”.

Z czym w takim razie można by porównać westchnienie anioła?

Co odpowiemy niewidomej, narzekającej w wierszu Rilkego: „nie mogę już tak żyć z niebem na sobie”? Czy odczułaby pociechę, gdybyśmy jej powiedzieli, że nie możemy już żyć z ziemią pod nami?

 

Wielu świętych — ale jeszcze więcej świętych kobiet — dawało wyraz pragnieniu, by złożyć czoło na sercu Jezusa. To pragnienie spełniło się im wszystkim. Teraz rozumiem, dlaczego serce Zbawiciela nie przestawało bić przez dwa tysiące lat. Panie! Karmiłeś swe serce krwią świętych i okrywałeś je kroplami potu z ich czół!

Świat tworzy się w obłędzie, gdyż poza nim wszystko jest wyobrażeniem.

...Więc jakże nie czuć się związanym ze św. Teresą, która pewnego razu, gdy Jezus objawił się jej jako oblubieniec i dał jej pierścień z ametystem na znak ich boskiego związku, wybiega na dziedziniec klasztoru i w uniesieniu puszcza się w tan, bijąc w bęben, zapraszając siostry do radości i rozpasania. W owych chwilach wzbiły się w powietrze strofy zwiewne i palące jak boska dwuznaczność ekstazy:

 

Vivo sin vivir in mi

Porque tal vida espero

Que muero porque no muero...

 

Mając sześć lat czytuje żywoty męczenników, a jedyną odpowiedzią jej serca jest powtarzany krzyk: „Wieczność, wieczność!”. Postanowiła wówczas udać się do Maurów, by ich nawracać i niezawodnie ryzykować życiem. Nie mogła spełnić tego pragnienia, jednak żarliwość w niej narastała i nawet dziś ogień w jej duszy nie wygasł, skoro żyjemy jego ciepłem.

Za jeden grzeszny pocałunek świętej przyjąłbym dżumę niby słodką kołyskę. Jaka Teresa czy Katarzyna wzięłaby mnie w uścisk wraz z całym niebem?

 

„Jeśliby bodaj szczypta z tego, co czuję, wpadła do piekła” – mówi w ekstazie św. Katarzyna z Genui – „w jednej chwili przemieniłaby je w życie wieczne”.

... I moja dusza, czekająca z dreszczem na tę szczyptę, która, żeby do niej trafić, nie powinna zmieniać celu.

 

Czy stanę się kiedyś tak czysty, że będę się mógł przeglądać jedynie we łzach świętych?

 

Dziwne, że w tym samym czasie może istnieć wielu świętych. Próbuję wyobrazić sobie spotkanie między nimi i jakoś nie pomaga mi ani polot, ani wyobraźnia. Św. Teresa, pięćdziesięciodwuletnia, sławna i podziwiana, spotyka się w Medina del Campo z liczącym sobie dwadzieścia pięć lat św. Janem od Krzyża, nieznanym, lecz jakże namiętnym! Hiszpańska mistyka to chwila boska w dziejach ludzkości.

Dialog świętych? Mógłby go napisać Szekspir z sercem dziewczątka albo Dostojewski zesłany na niebiańską Syberię. Przez całe życie będę błądził po śladach Świętych.

Być może nikt w większej mierze niż Dżalal ad-Din Rumi nie uczynił z muzyki i tańca dróg do Boga — on, święty już od dawna kanonizowany przez wyznawców. Jego spotkanie z Szams ad-Dinem, mędrcem-fantastą, bezimiennym pielgrzymem, oryginałem i dziwakiem, jakkolwiek nieuczonym, promieniuje dziwnym czarem. Zaraz gdy się poznali, zamknęli się w mieszkaniu Dżalal ad-Dina w Konyi na trzy miesiące i nie wychodzili z niego ani na chwilę. Mam nieodpartą pewność, że powiedziano tam wówczas wszystko. W tamtych czasach ludzie pielęgnowali tajemnice jak ogródki. Mogłeś zwrócić się do jakiegoś Boga, kiedy chciałeś, a on zagrzebywał twe westchnienia w swojej nicości. Nasza sytuacja jest żałosna, bo nie mamy do kogo się zwrócić. Doszliśmy do tego, że ze swych udręk spowiadamy się śmiertelnikom. Kiedyś ten świat musiał być w Bogu... Historia dzieli się na dwie części: dawną, gdy ludzi przyciągała rozwibrowana nicość Bóstwa, i obecną, kiedy niebyt świata wyzuty jest z boskiego tchnienia.

Muzyka wlała we mnie odwagę zbyt wielką wobec Boga. To odsuwa mnie od mistyków Wschodu.

 

Na Sądzie Ostatecznym ważone będą tylko łzy.

 

Serce Jezusa stało się poduszką dla chrześcijan. Jakże rozumiem mistyków pragnących na niej zasnąć! Ale zwątpienie nie pozwala mi wyjść poza cień Jego serca; jedynym moim azylem są cienie niebios.

Nikt nie rozumie świętości, jeśli od dawna już nie przeczuł, iż serce jest dla niej równoważnikiem świata. Serce jako wszechświat, rozciągliwe aż do rozmiarów kosmicznych — oto najgłębszy sens świętości. Wszystko dzieje się w sercu: to właśnie znaczą mistyka i świętość. Tyle tylko, że nie chodzi tu o serca ludzi, lecz świętych.

 

Świętość jest przemienioną fizjologią, ba, może nawet fizjologią boską. Wszelka funkcja jako ruch ku niebu... Jedną ze stałych obsesji świętych jest krew. Jej znaczenie płynie nie tylko z kosmicznej wizji serca, lecz także z ciągłej walki, jaką święci z nią toczą. Bo jeśli świętość jest triumfem nad krwią, nie oznacza to wyniesienia jej na poziom nieco tylko wyższy, oderwany już od ziemskich związków. Przeczysta krew Jezusa jest kąpielą i napojem świętych. Dopiero teraz pojmujemy głęboki sens słów św. Katarzyny Sieneńskiej: „O, krwi, krwi!”. Ale ona mówiła o przymiotach krwi Zbawiciela.

 

Różnica między mistykami i świętymi. Pierwsi pozostają wyłącznie przy wizji wewnętrznej, drudzy urzeczywistniają ją w praktyce. Świętość ponosi konsekwencje mistyki, zwłaszcza konsekwencje etyczne. Święty jest mistykiem, mistyk może nie być świętym. Miłość nie jest koniecznym atrybutem mistyki, ale świętości bez niej pojąć niepodobna. Mistyka i etyka, przeniesione na płaszczyznę ponadludzką, rodzą niepokojące zjawisko świętości. Mistycy lubują się w niebiańskiej zmysłowości, karmią się rozkoszami kontaktu ze sferami niebios; tylko święci podejmują brzemię innych, cierpienia nieznanych, i tylko oni interweniują praktycznie. W zestawieniu z mistykiem czystej wody święty to polityk. Obok niego jest on kimś najaktywniejszym z ludzi. Dlaczego więc mimo wszystko niespokojne żywoty świętych nie są właściwie biografiami? Chyba dlatego, że ich aktywność rozwija się jednokierunkowo, jest zbiorem wariacji na ten sam temat, namiętnością absolutną i jednowymiarową.

 

„Mistyk to człowiek mówiący ci o twojej tajemnicy, podczas gdy ty milczysz”. (Nie pamiętam, który z wielkich ludzi Wschodu podał tę definicję).

 

U żadnej ze świętych kult serca Jezusowego nie skonfigurował się w wizję tak oszałamiającą, jak u Małgorzaty Alacoque. Gdy ukazał się jej Jezus, aby wyznać, jak bardzo rozszerza się jego serce, rozpłomienione gwałtownie i pragnące ulewą łask ocalić ją od ruiny, święta dodaje:

 

Zażądał ode mnie mojego serca, a ja Go błagałam, by je wziął, co też uczynił, zaczem włożył je w Swoje, w którym ujrzałam je jakoby maleńką drobinę płonącą w tym ognistym piecu. Skąd potem je wyjął w kształcie utkanego z płomieni serca i na powrót umieścił tam, skąd je był wziął.

 

Oto gdzie wiodą ostateczne konsekwencje serca: do serca Jezusa.

Jedyną granicą dla gorączki serca jest niebo. Dlaczego święci zatrzymują się tylko w niebie? Gdyż świętość to inne określenie na ową gorączkę.

 

Oczy nie widzą niczego. Aż nadto dobrze rozumiem więc Katarzynę Emmerich, gdy mówi, że widzi sercem! To jest widzenie świętych. Jakże więc nie mają widzieć więcej od nas, którzy badamy horyzont percepcyjnie? Oko ma ograniczone pole widzenia, widzi zawsze z zewnątrz. Ponieważ jednak świat jest wnętrzem serca, introspekcja to jedyna droga poznawcza. A pole widzenia serca? Świat plus Bóg plus nicość. A więc wszystko.

Oko może powiększać; w sercu wszystko jest wielkie. Dlatego rozumiem także Mechtyldę z Magdeburga, gdy skarży się, że ani uroda świata, ani święci nie mogą jej dać ukojenia, lecz tylko Jezus, tylko jego serce. Mistycy i święci nie potrzebują oczu, oni nie patrzą w stronę świata. Dlatego ich narządem wzroku jest serce.

 

Obcowanie ze świętymi, podobnie jak z muzyką czy z książkami w bibliotekach, deseksualizuje nas. Popędy zaczynają służyć innemu światu. Opierając się świętości, dajemy dowód ich „zdrowia”. Naturalny kierunek popędów pokrywa się z poziomą linią życia.

Królestwo Niebieskie rozciąga się w próżni pozostawionej przez energię witalną. Imperializm niebios stawia sobie za cel biologiczną neutralność bądź zero witalności.

Życie, utraciwszy naturalne ukierunkowanie, szuka sobie innego. Oto dlaczego przestwory błękitu tak długo były miejscem jedynego prawdziwego zbłądzenia.

Dlaczego muzyka jakby wysysała z nas krew? Owe tony, w których uczestniczymy wszystkimi drgnieniami duszy, zanikają w pustce wraz z energią naszego współuczestnictwa. I jeszcze coś: człowiek nie może żyć bez oparcia w przestrzeni, a to muzyka unicestwia w zupełności. Jedyna sztuka niosąca pociechę — a otwiera w nas więcej ran niż wszystkie pozostałe.

 

Muzykę pojęlibyśmy w sposób całkowity, gdybyśmy uwolnili się od oporów i interwencji ciała. Dlatego jest ona dźwiękową drogą ascezy. Czy po Bachu można jeszcze kochać? Nie, nie można nawet po Händlu, którego oderwanie od ziemi jeszcze nie niesie zapachu nieba. Muzyka to grób rozkoszy, błogość, która nas zakopuje.

Także świętość wysysa z nas krew, którą tracimy wprost proporcjonalnie do siły naszego pragnienia nieba. Wszystkie jego szlaki przemierzyły tam i nazad błądzące popędy. Z tych zbłądzeń narodziło się niebo.

Dżalal ad-Din Rumi mówi o pięciu zmysłach serca. Zawarta jest w tym cała gnoseologia mistyki. Ekstaza jako najwyższy wyraz poznania mistycznego? Wszystkie te zmysły stopione w jeden płomień.

 

Panie, bez ciebie jestem szalony, a z tobą wpadam w szaleństwo!

 

Dlaczego aniołowie są chyba zimni? Bo nie mają płci? Możliwe. Ale także dlatego, że żyją po tamtej stronie słońca. Stąd nawet święci nie mają krwi gorącej. To nie ona rozgrzewa im serca, lecz cierpienia. Albowiem cierpienia pozwalają nam obywać się bez słońca.

 

Święci stają się nieciekawi wskutek swej miłości do ludzi. Ta cnota mówi bardzo niewiele i jest pozbawiona „zalet” biograficznych, a jeśli już mowa o miłości, to i tak Bóg jest tym, kto ma nas wyrwać z banału. Wszystko, co widzimy, godne jest nienawiści; oto źródło przewagi Boga.

Nawet gdyby w życiu świętych nie było tyle miłości, oni sami zasługiwaliby na naszą miłość. Absolut miłości powoduje, że są niepełni. Ci spośród nich, którzy nie zapuszczali się na ścieżki bólu dla nich samych, lecz bezustannie ćwiczyli się w miłowaniu, popadli w bezbarwność, której nie ożywi nawet odblask niebios. Sama nabożność i rozmodlenie nie stanowią o znakomitości Świętego. Taki na przykład Franciszek Salezy zanadto jest świętym „oficjalnym”; ba, nawet ten z Asyżu niecałkiem wymyka się temu podejrzeniu.

Miłość to oklepany banał świętych. Gdyby nie ich łzy i westchnienia, bardzo trudno by nam było zwrócić uwagę na zwały ich miłości i przylgnąć do nich.

 

Wszyscy, którzy choć trochę kochają święte, nie mogą nie być zazdrośni o Jezusa. Bo i jakiż sens w kochaniu cudzych kochanek? Po tylu ekstazach i uściskach jakże mogłyby jeszcze chować pocałunki dla nas? Uśmiechy świętych kobiet niczego nie obiecują, Jezus ma w ich sercach miejsce najpierwsze.

Gdyby rozkosz cierpienia nie stanowiła o tajemnicy świętości, interesowałaby nas ona nie więcej niż średniowieczna intryga polityczna w jakiejś prowincjonalnej mieścinie. Cierpienie jest jedyną biografią człowieka, rozkosz cierpienia — jedyną biografią świętego.

Być świętym — to nie przeoczyć żadnej z nieskończonych możliwości cierpienia.

Róża z Limy, urodzona w Ameryce Południowej, żeby, jak się zdaje, odkupić zbrodnie Pizarra, jest przykładem powołania do bólu. Była młoda i piękna, nie umiała odmówić matce pragnącej wprowadzić ją w wielki świat. Ale znalazła „kompromis”. W wieńcu z kwiatów, jaki nosi na głowie, umocowuje szpilę bezustannie raniącą jej czoło. W ten sposób zaspokaja swe pragnienie wyosobnienia się w społeczeństwie. Pokusę świata przełamuje bólem. Pascal, zakładając swój pas, jedynie kontynuował tradycję umartwień (zresztą jest on świętym niekanonizowanym).

Dla kogo Róża z Limy umieściła w wieńcu szpilę? Niebiański kochanek zaliczył jeszcze jedną ofiarę. Jezus był Don Juanem cierpień.

Świętość to negacja życia z impulsu histerii nieba. Jak w praktyce zaprzecza się życiu? Poprzez nieustającą jasność umysłu. Stąd niemal całkowita eliminacja snu. Róża z Limy sypiała nie więcej niż dwie godziny na dobę, a gdy senność zaczynała ją przemagać, wieszała się na krzyżu zainstalowanym w jej pokoju albo przywiązywała sobie włosy do ćwieka i w ten sposób zachowywała pozycję pionową.

Świętość to obłęd szczególnego rodzaju. O ile bowiem szaleństwo zwykłych śmiertelników wyczerpuje się w działaniach bezużytecznych i absurdalnych, nadzwyczaj interesujących i pasjonujących, o tyle święte szaleństwo jest świadomym wysiłkiem zdobycia wszystkiego. Ekscesy świętych, podejmujących rywalizację z Jezusem, stają się zwykle Golgotą dopełnioną wyrafinowanymi torturami wieków chrześcijaństwa.

Cierniowa korona Chrystusa, poprzez naśladownictwo świętych, spowodowała wśród ludzi więcej cierpień niż jakakolwiek nieuleczalna choroba. W każdym wypadku nieuleczalną chorobą świętych był Jezus. Róża z Limy nosiła pod woalem koronę z gwoździ, raniącą ją przy najmniejszym poruszeniu. Podobno kiedyś ojciec dotknął przypadkowo jej głowy — i od tego mimowolnego uderzenia wnet z jej ran popłynęła krew. Często też widywano świętą, jak aż do wyczerpania dźwigała wielki krzyż, aby jak najintensywniej, do upojenia, odwzorować Golgotę boskiego kochanka.

 

Jezus odpowiedzialny jest za mnóstwo cierpień. Obciążać one muszą ponad miarę jego sumienie, skoro tymczasem nie dał znaku życia. Prawdę mówiąc, nie wytrzymuje on żadnego porównania z jego naśladowcami. Dla nich jego niebiańska pasja stała się wirusem. Zamiast róż, uczynił nam dar z wieńca cierniowego. Nie znam winy większej od Jezusowej.

Długotrwałe zabieganie o świętość wymaga potem kilkuletniej rekonwalescencji. Zaczynasz wówczas pragnąć przenieść swe smutki pod inne nieba, nabrać sił pod innym lazurem. W reakcji na nieskończoność świętości rodzi się w nas potrzeba przestrzeni. Chciałoby się wyciągnąć na trawie i spojrzeć w niebo okiem nieuprzedzonym względem wysokości. Pogaństwo jest głębią pozorów, świętość — chorobą głębokości.

 

„Nie umiem znaleźć różnicy między łzami i muzyką” (Nietzsche). Kto w nagłym błysku nie pojmie tej prawdy, najwidoczniej nie zaznał ani przez moment intymnego zespolenia z muzyką. Nie znam muzyki innej niż skąpana we łzach. Albowiem muzyka, wypływając z żalu za rajem, rodzi znaki tego żalu — łzy.

 

Katarzyna Sieneńska w końcu żywiła się jedynie hostiami. Co przychodzi łatwo, gdy ma się oparcie w niebie. Ekstaza niszczy owoce ziemi. Ona poiła się niebem w Eucharystii. Dla wierzącego ta nieskończenie drobna cząstka niebios, jaką jest komunikant, to coś pożywniejszego od pokarmów ziemskich. Dlaczego sfery górne żądają wyeliminowania jedzenia? Dlaczego poeci, muzycy, mistycy i święci różnorako korzystają z ascezy? Dobrowolny głód jest drogą do nieba; głód z nędzy to zbrodnia na tej ziemi. Obrócę wzrok na głód niebieski; on także będzie miał oparcie w nakierowaniu serca.

 

Świętość byłaby fenomenem najbardziej niezwykłym, jaki w ogóle da się wyobrazić i jaki przewyższałby wręcz Boskość, gdyby praktyczny jej cel miał rzeczywistą wartość. Znane jest namiętne pragnienie wszystkich świętych, by wziąć na siebie cierpienia i grzechy śmiertelników. Ile można by tu przytoczyć wykrzykników, ile eksplozji bezgranicznego współczucia! Ale czy obiektywnie maleje gorycz i cierpienie innych? Pominąwszy niesienie pociechy, wysiłek świętych jest nieskuteczny, a praktyczne skutki ich miłości nie przekraczają rozmiarów monumentalnej iluzji. Nie można cierpieć za kogoś innego. W jakiej mierze mnożenie twoich udręk praktycznie zmniejsza udręki bliźniego? Gdyby święci mieli jasną świadomość tej znikomości, prawdopodobnie zostaliby politykami, tzn. nie wstydziliby się już pozorów. Chcieliby działać, coś zmieniać praktycznie, efektywnie. Wobec rzeczywistości przyjmują postawę polityków. Zmieniać można tylko pozory, a święci to wszak politycy wstydzący się pozorów. Tym sposobem pozbawiają się materii i przestrzeni do swych zapędów reformatorskich. Nie można jednocześnie kochać cierpienia i pozorów. W tym względzie świętość nie jest dwuznaczna. Z życiem wiąże nas umiłowanie pozorów. Od świętości odgradza nas ono i przed nią chroni.

 

„Nie znam żadnych cierpień zdolnych dorównać temu, że się cierpiało nie dość” (Małgorzata Maria Alacoque). Oto klasyczna formuła zachłanności na ból.

 

Nie ma stanu bardziej jałowego od łagodnego smutku tej negacji natchnienia. Wszystko zależy od poziomu smutku, od częstotliwości jego drgań. Na pewnym poziomie jest on poetycki, na innym -muzyczny, w najwyższej swej formie — religijny. Są więc smutki poetów, muzyków i świętych. U poetów i muzyków wychodzą one z serca, okrążają świat i powracają jako echo. U świętych smutki także wychodzą z serca, ale zatrzymują się w Bogu, spełniając w ten sposób tajemne pragnienie każdego świętego, by stać się jego więźniem.

 

Człowiek w niewoli rozkoszy i trwogi chrześcijańskiej tęskni do jednego tylko dobra: doskonałości. Cokolwiek by mu poza tym zaoferować, wszystko będzie dlań miało wartość negatywną. Aż do początków XVIII wieku roiło się wprost od „traktatów” o ludzkiej doskonałości. Niemal wszyscy, którzy zatrzymywali się w pół drogi do świętości, pisali gwoli pocieszenia innych takie traktaty, jako że przez całe wieki doskonałość stanowiła obsesję niedoszłych świętych. Ci, którym się powiodło, nie troszczyli się o nią, bo ją mieli.

Ostatnie stulecia zmieniły w tym względzie postawę aż do obojętności, spoglądając na fenomen doskonałości z całkowitym niedowierzaniem, a nawet z wyraźnym odcieniem pogardy. Dla człowieka nowoczesnego nie ma hańby większej niż doskonałość. Tak się natrudził, by ze swego losu uczynić tragedię, że przezwyciężając żal za rajem, wyrzekł się tym samym tęsknoty za doskonałością. Inne epoki wydawały świętych, którymi ludzie się pysznili. My potrafimy ich już tylko „doceniać”. Ilekroć sądzimy, że ich kochamy, jest to jedynie przelotna nasza słabość, która nam ich przybliża.

 

Jakiż to ukryty głos mi szepce, że gdyby po jednej stronie zebrali się wszyscy święci tego świata, a płomienie ich serc wiłyby się między niebem i ziemią, z drugiej zaś zastygłby ogłupiały i melancholijny Neron, cesarz smutny i szalony, opróżniłbym swe serce dla tego ostatniego? Nuda Nerona była większa niż chrześcijańskie pragnienie nieba. Nawet spalenie Rzymu wydało mu się banalne. Czy nuda rodzi się z obłędu, czy na odwrót? Neron był melancholikiem. Bo jak inaczej mógłby kochać muzykę? Wzruszający jest los tego człowieka, z którego drwi sobie cały świat, zapominając o jedynym jego i wielkim usprawiedliwieniu – o lirze.

 

Gdy człowiek rozpoczyna życie odczuciem śmierci, w końcu postępowanie naprzód w czasie zaczyna mu się wydawać powrotną drogą ku narodzinom. Jest to proces odzyskiwania i ponownego formowania etapów życia. Śmierć, bytowanie, cierpienie i narodziny byłyby momentami tego odwróconego toku. A może jest inne życie, rodzące się na ruinach śmierci? A więc potrzeba kochania, cierpienia i zmartwychwstania następowałaby po poznaniu śmierci w samym sobie. Nie ma innego życia oprócz tego, w które wchodzisz poprzez śmierć. Stąd tak rzadkie są przemienienia.

 

Święci żyją w płomieniach, mędrcy — obok nich.

 

Przełożył Ireneusz Kania

idz do kolejnej czesci eseju Ciorana

powrót do strony wstępnej Świętych i łez    powrót do strony e Punktu widzenia