eGNOSIS


Imiona pustki     cz. I

Dariusz Czaja

Dariusz Czaja (ur.1961), antropolog kultury, redaktor kwartalnika Konteksty, pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Redaktor dwóch tomów: Mitologie popularne. Szkice z antropologii współczesności, Kraków 1994; Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje, Warszawa 1999; w tym roku ukaże się  w Krakowie własny tom D.C.: : Sygnatura i fragment. Narracje antropologiczne.
Na stronie GNOSIS zamieścił obszerną recenzję filmu Pi oraz esej poświęcony E.M. Cioranowi - Czarna rozpacz.

 

    

1.

 

Wszystko, o czym chcę powiedzieć dalej, to głos człowieka z progu. Z progu świątyni. Kiedyś przekraczałem go w drodze do wnętrza bez specjalnego wysiłku, teraz — z przyczyn, w które nie musimy tu wnikać — coraz częściej zatrzymuję się na tej linii granicznej. Jeśli mam zastanowić się nad tym, jak możliwa jest dzisiaj s z t u k a  w  K o ś c i e l e  — obydwa słowa tak wielkie, że budzą raczej onieśmielenie i lęk, niż zachęcają do refleksji — jeśli mam mówić o niezwykle trudnej obecnie do pomyślenia sztuce religijnej (cokolwiek to bliżej znaczy), to myślę, że złożona tu deklaracja jest nie tylko stosowna, ale wręcz konieczna. Dobrze w takim wypadku wiedzieć nie tylko kto mówi, ale i  s k ą d  mówi. Co powiedziawszy, chcę też od razu podkreślić, że poniższe uwagi nie pretendują w żaden sposób do analitycznej obiektywności, przeciwnie: są od początku naznaczone subiektywną skazą.

Moje zadanie jest raczej skromne: chcę nie tyle mówić o powinnościach sztuki o ambicjach religijnych, ale raczej zarysować warunki możliwości takiej sztuki. W związku z czym przedmiotem tych uwag będzie nade wszystko to, co się określa nieprecyzyjnie, acz chyba wystarczająco zrozumiale, jako „klimat duchowy” współczesności.

Zdarzyło się niedawno, że przechodząc przez krakowski plac Wszystkich Świętych, co czynię rutynowo kilka razy w tygodniu, wracając z wykładów, postanowiłem wstąpić do kościoła oo. Franciszkanów. W tym ciemnym wnętrzu, obok kilku mniejszych witrażowych okien, najjaśniejszym prześwitem jest, odsłaniający się wiernym od strony chóru, potężny witraż Wyspiańskiego. W katalogach jego twórczości opisywany bywa zazwyczaj jako Bóg Ojciec, czasem uzupełniony o formułę rozkazu — Stań się! Chciałem sprawdzić swoje wrażenie sprzed lat.

W istocie, Bóg Ojciec dalej góruje zdecydowanie w tej mrocznej przestrzeni. Przychodzi z wichru. Stąd może ma rozwichrzoną siwą brodę, rozwiany włos, fałdy tuniki są zmierzwione, jakby poddawały się siłom podmuchu. Bóg Ojciec jest kolorowy. Żółto-biały w górnych partiach; czerń, granat, fiolety poprzetykane czerwienią — niżej. Jest secesyjnie falujący. Chce być chyba groźny, ale nie jest.

Prawdziwy paradoks: ten witraż, mimo że z definicji przecież jest taflą szkła przenikalną dla światła, wyłomem w murze, który żyje światłem, nie jest oknem na Niewidzialne. Nie jest obrazem wychylającym się poza horyzontalny porządek. Jest obrazkiem estetycznym, a w tym przymiotniku wydobyć trzeba by tu szczególnie jego grecki źródłosłów (aisthesis), który odwołuje wprost do zmysłów, do rzeczywistości zmysłowej. Trzeba by więc powiedzieć tak: ten witraż jest tylko estetyczny. I stąd też pozostaje przy zmysłach. Nie jest ikoną. Jest zaledwie szklaną makatką. I co może ważniejsze: szklaną pułapką.

W tej strzelistej świątyni, w tym pustym popołudniowo gotyku, starzec z kolorowych szkiełek stwarza świat. Jest zajęty swoją robotą. Przyglądam mu się długo, cierpliwie, acz z pewnym roztargnieniem. Patrzę ze współczuciem. Ale też i z pewnym zakłopotaniem, z jakimś fundamentalnym niedo-wierzaniem.

Wychodzę.

Zróbmy jeszcze parę kroków we wskazanym kierunku. W znakomitym wierszu Philipa Larkina Chodzenie do kościoła, obserwacje powyższe uzyskują jeszcze szersze, by tak rzec, umocowanie. Niezwykle precyzyjna i kunsztowna robota poetycka przynosi utwór o ogromnej sile oddziaływania. Sytuacja wyjściowa jest podobna do opisanej. Oto bohater wiersza przypadkiem nawiedza świątynię. Angielski kontekst nie pozwala wątpić, że mowa tu o świątyni chrześcijańskiej. Jest jakiś zwykły, zwyczajny dzień (niedzielne kwiaty już zwiędły), oto ktoś przekracza drzwi kościoła:

 

Wchodzę, słysząc za sobą głuchy odgłos drzwi.

Kościół jak każdy inny: ławki, kamień, dywan,

Książki do nabożeństwa; po niedzielnej mszy

Więdnące cięte kwiaty; mosiądz lśniący gęsto

W sakralnym tle; organów schludność; i dotkliwa,

Napięta, stęchła cisza, niby wywar chłodny

Sprzed Bóg wie kiedy. Z gołą głową i z atencją

Odpinam rowerowe klamerki u spodni

 

Nasz bohater przygląda się wnętrzu, dotyka chrzcielnicy, czyta parę linijek mszału, wrzuca przy wejściu kilka pensów, by oznajmić:

 

Nie warto było wchodzić, by widzieć to wszystko.

A jednak wszedłem; zresztą, zdarza się to nieraz

I zawsze jestem w kropce przy takiej wizycie,

Niepewny, czego chcę; i czego się spodziewać,

Gdy kościoły kompletnie już wyjdą z użycia –

Na co je przerobimy? Może tylko jeszcze

W paru katedrach będą chroniczne muzea

Z cyborium i monstrancją w zamkniętej gablotce,

A w innych, omijanych jak zwiastuny nieszczęść,

Będą mieszkać za darmo kałuże i owce?

 

Może po zmierzchu będą przychodzić zlęknione

Kobiety, by kłaść dzieci na magiczny kamień;

Zrywać zioła na raka; lub trafić na moment,

Kiedy, późno w noc, można rozmawiać z duchami?

Magia, taka czy inna, trwać będzie w obszarach

Gier, zagadek, przypadku; ale zabobonom,

Tak jak w wierze, nie będzie w końcu dane przeżyć,

A co zostanie, kiedy zgaśnie i niewiara?

Trawa, zarosły chodnik, niebo, mur, krzak jeżyn[1]

  

Rzeczywiście, sytuacja zarysowana w wierszu jest tragiczna. To przecież opowieść o upadku. Upadku dwóch budowli: tego konkretnego, opisywanego tu kościoła, ale i Kościoła jako chrześcijańskiej wspólnoty związanej wierzeniami i rytualną praktyką. Jest w tym jakiś głos wieszczy. Nie mówi się tu przecież tylko o współczesnym doświadczeniu, ale prorokuje o tym, co nadejdzie w przyszłości. A w przyszłości — powiada tekst z jakąś dziwną pewnością — kościoły opustoszeją. Najpierw przerobi się je na muzea, później popadną w zapomnienie i ruinę. Religia umrze, a w kościołach spełniane będą pokątnie jakieś rytuały magiczne. Larkin obwieszcza te rewelacje na zimno, bez żadnego znieczulenia. Może dlatego są one tak bolesne. Tak będzie, mówi, tak właśnie będzie, nie dając żadnego pocieszenia.

Czesław Miłosz, który, jak wiadomo, miał wobec poezji Larkina wiele wątpliwości, napisał kiedyś, że świat wierszy Larkina jest doskonale pochrześcijański[2]. To świat nie tylko utraty powszechnego, wiążącego sensu, to również przestrzeń, z której znika religia, a wiersz powyższy może być tego przeświadczenia świetną ilustracją. To wiersz o rozpaczy, o pustce rzeczywistości zagadywanej na najrozmaitsze sposoby. Jeśli nawet tak jest, to jak zobaczymy później, wyrażenie „pustka pochrześcijańskiego świata” nie musi mieć jednoznacznie negatywnych konotacji. Tutaj rozumie je wyłącznie w opisowym znaczeniu.

Tymczasem dorzućmy jeszcze jeden kamyk do naszej układanki.

Ten wątek pustego metafizycznie kościoła, przestrzeni wypranej z tajemnicy, podejmuje też Emil Cioran, inny z dwudziestowiecznych czcicieli nicości. Cioran znany jest z licznych, trudnych dla chrześcijan do przełknięcia, uwag o współczesnym kształcie chrześcijaństwa. Jego myśl jest namiętna, nierzadko histeryczna, gryząca, bez złudzeń. Mimo to, albo może właśnie: dlatego, mówi coś ważnego o nas wszystkich, o czymś, czego nie widzimy, a jeśli widzimy, to nie chcemy o tym pamiętać. Przy różnych wątpliwościach, jakie można wobec niej żywić, wydaje mi się ona znacznie bardziej pożywna niż naręcza pociech, które zawsze mamy na podorędziu. Tezy Ciorana są zawsze z antypodów myślenia konsolacyjnego:

 

Chrześcijaństwo, doszczętnie zużyte, przestało być źródłem zadziwienia i skandalu, straciło zdolność wywoływania kryzysów lub zapładniania inteligencji. Nie pobudza już umysłów, nie nakłania do postawienia najbłahszego nawet pytania; niepokoje jakie wywołuje, podobnie jak proponowane przez nie odpowiedzi i rozwiązania, są rozmyte, usypiające; nie spowoduje żadnego rozdarcia przyszłości, nie wywoła żadnego dramatu. Przeżyło się: już teraz ziewamy na Krzyżu... Nie myślimy wcale o tym, by go uratować, przedłużyć jego karierę; bywa, że co najwyżej wzbudzi w nas... obojętność. Przedtem wypełniał nasze wnętrze, teraz z ledwością utrzymuje się na naszej powierzchni; wkrótce, wykluczony, dołączy do sumy naszych nieudanych doświadczeń. Spójrzcie na katedry: wytraciwszy impet, który wznosił ku górze ich masę, karleją i rozpłaszczają się; nawet ich wieże, w dawnych czasach bezczelnie celujące w niebo, uległy sile grawitacji i naśladują pokorę naszego znużenia.

Gdy przypadkiem wchodzimy do którejś z nich, dumamy o bezużyteczności wznoszonych ongiś modłów, o ogromie zmarnotrawionych tu wzruszeń i szaleństw. Niebawem zapanuje w nich pustka. Nie będzie już nic gotyckiego — ani w materii, ani w nas.[3]

 

Czy naprawdę intuicje Emila Ciorana są tak dalekie od dość często dzisiaj p o d z i e l a n y c h, choć niekoniecznie często jawnie w y r a ż a n y c h odczuć? Czy są na tyle księżycowe, że można je po prostu wyegzorcyzmować przy pomocy standardowego wytrycha pod nazwą: nihilizm? Wiem, to bolesne: ziewamy na Krzyżu... Ale czy tak nie bywa, czy tak coraz częściej nie jest?

Z Cioranem można się nie zgadzać, ale nie sposób mu zarzucić tego, co odsłania on jako ważną cechę współczesnego chrześcijańskiego świata: letniość albo obojętność. W sposób oczywisty jest to daleki pogłos słów Nietzschego z To rzekł Zaratusztra. Zanim więc ciśniemy w Ciorana kamieniem — to zawsze łatwe — warto przynajmniej przemyśleć tę śmiałą tezę o karleniu katedr, o jakiejś potężnej sile ciążenia, która od pewnego czasu tak wyraźnie ściąga je do ziemi. O tym, że nie mają już tej niegdysiejszej mocy prowadzenia naszego wzroku w górę, że stają się szacownymi muzeami niegdysiejszej wiary. Wątpliwości Ciorana, zauważmy, są tej samej materii, co pytania Larkina. Na co przerobimy katedry, kiedy już wyjdą z użycia? Co zrobimy, kiedy nie będzie już nic gotyckiego w nich, ale też — to znakomite sformułowanie — nic gotyckiego w nas? Josif Brodski powiedział kiedyś, że już stopniowo przerabiamy je na pudła rezonansowe, że stają się one odpowiednikami filharmonii, oprawnymi w kunsztowne ornamenty salami koncertowymi. Stają się obiektami, w których miejsce religii zajęła estetyka.

Przyjmijmy hipotetycznie, że przytoczone tu emblematycznie intuicje nie są jedynie ekspresjami jednostkowego doświadczenia. Przyjmijmy, że opisują — próbują opisać — w miarę precyzyjnie parametry tej zawiesiny mentalnej, w której istniejemy. Innymi słowy mówiąc, przyjmijmy, że są prawdziwe, że trafnie opisują rzeczywistość dzisiejszego świata chrześcijańskiego. Że dobrze oddają jego nastrój, a w każdym razie dominujący w nim rys: dość powszechne poczucie bliżej nieokreślonego schyłku, końca, gaśnięcia, wyczerpania — nie, nie religii chrześcijańskiej w ogóle — ale jej najbardziej rozpowszechnionej formuły pojęciowo-estetycznej. Czy coś z tak wyrażonego domniemania wynika? I co dokładnie?

 


 


[1] Ph. Larkin, Chodzenie do kościoła, w: tegoż, 44 wiersze, wybór, przekład i opracowanie S. Barańczak, Kraków 1991, s.28-29.

[2] Cz. Miłosz, Życie na wyspach, Kraków 1997. Miłosz jest zdecydowanie przeciw wizji świata, jaką zawiera poezja Larkina. Mnie interesuje głównie to, czy wizja współczesności przez niego przedstawiona jest wizją trafną czy nie, pozostawiając na boku kwestię jej oceny przez angielskiego poetę.

[3] E. Cioran, Pokusa istnienia, tłum. K. Jarosz, Warszawa 2003, s.61.

 

dalszy ciag

powrót do strony Punktu widzenia    powrót do strony głównej eGnosis