eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan — w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

 

Łąka

 

Było to ustępstwem, które WYMOGĄ na nim, aby tę część brzegu jeziora nazywać łąką. Jeśli już zgodzimy się na tę nazwę, tak bardzo nieadekwatną, będziemy mogli spokojnie przebyć i tę część zawiłej narracji. Łąka będzie widziana w drodze nad jezioro, ile razy tam PÓJDĘ, będą widoczne różowe kwiatki i trochę żółtych rozrzuconych gdzieniegdzie. Już w pierwszy dzień, 9 lipca, Adam pójdzie narwać dziwnie różowych kwiatów dla Marii. Będzie to robił niechętnie, unikając przecięcia nóg, przecięcia skóry przez ostrotnące trawy — jeśli już tak to nazwiemy. Dokona za to wymyślnego wyboru najładniejszych jego zdaniem kwiatów, nosząc się już wtedy z zamiarem wplecenia ich we włosy Marii. Podnosząc wysoko nogi, pobrodzi między różowymi roślinami, między setkami kwiatów o wnętrzach jak różowe podniebienie. OBSERWOWAŁEM go starając się jeszcze zwalczyć niechęć i doszukać się w sobie samym sympatii dla niego. 10 lipca Ewa wejdzie, będziemy właśnie wracać, między nietrawę, niby to chcąc narwać kwiatów, przykucnie i pochyli się patrząc w różowe pyszczki, chcąc rwać niecierpliwymi rękoma.

— Nie żal ci ich? — zapytam.

— Nie.

— A musisz rwać?

— Też nie.

— To nie rwij ich, dobrze.

— Dobrze.

Niech Ewa schyla się, udając, że zależy jej na tak długim zaglądaniu we wnętrza różowych kwiatów. Może ostre rośliny potną jej nogi, ale nie powie o tym ani słowa. Aby nie pozostawiać jej w tak głupiej sytuacji, pójdę tam także, uklęknę obok niej. Będziemy patrzeć, nareszcie z ciekawością, w różowe podniebienia tych kwiatków i bardzo ostrożnie powrócimy na dróżkę.

— Potniemy sobie nogi — 11 lipca USIŁOWAŁ zatrzymać ją na przyleśnym brzegu łąki. Tym razem od innej strony była przed nim nadmierna ilość różowych plamek i szarozielone, podobne do traw, niezbyt bezpieczne rośliny. Schylił się i dotknął jednej z nich. ROBIŁEŚ to ostrożnie, żeby nie skaleczyć palców nagłym pociągnięciem.

— Mówiłem, że są bardzo ostre — ODEZWAŁ się trochę zgniewany.

— Co się może stać?

UŚMIECHAŁEŚ się patrząc spokojnie na wielką taflę jeziora, nie było takie duże: zdawało ci się tylko. PODNIÓSŁ głowę zastanawiając się, jak szybko chmury zakryją słońce. W tej chwili Maria mocno szarpnęła go za rękę i zanim się zorientował, ze śmiechem wciągnęła go na łąkę. Próbował się opierać, nie bardzo mu to wychodziło. Dopiero gdy przypomniał sobie, że nie lubi czegoś takiego, zaparł się szeroko rozstawionymi nogami. Rozpędzona Maria przebiegła część łąki i wywróciła się pociągając go za sobą. Zobaczył, że mają pocięte nogi: kilka drobnych cienkich ranek. Zaczęły piec go stopy także pocięte: było tam kilkanaście czerwonych rozcięć. Opanowała go niechęć do piekących nóg, nie wiadomo dlaczego nie denerwowała tnąca roślinność łąki. Maria leżała na ziemi zaglądając ciekawie do wnętrza kwiatków:

— Mają różowe podniebienia.

Dawid zadrżał. PRZYPOMNIJCIE sobie, że już drugi raz widział jasne włosy Marii tuż obok czy też razem z różowymi płatkami. Tyle tylko, że nikt ich już teraz nie wplata. PODNIOSŁEM się pierwszy, ścierpła mi skóra na myśl, że będę musiał przejść poprzez łąkę do końca. Nie było jednak innego wyjścia. Z góry patrzyłem na leżącą Marię. Podniosła głowę i odwracając ją w moją stronę dostrzegła pytające spojrzenie, którym ją obdarzyłem.

— Chodź.

PODAŁ jej rękę i pomógł wstać. Zaczęli iść. Ledwo ZROBIŁEM kilka kroków, potknąłem się o jakąś nierówność gruntu i upadłem na ziemię. Wybuchnęliśmy niezdrowym śmiechem. Kiedy się podniosłem, MRUKNĄŁ niezadowolony:

— Mamy wcięte nogi.

— Chodź do wody, to przestaną boleć.

WRACALI razem z: Paweł, pierwsza szła Maria, a za nią Dawid z Pawłem. Idąc obok łąki, tego co można nazwać jej brzegiem, Dawid WYCIĄGNĄŁ rękę i dotknął kilka wyrosłych tutaj kłosów zboża. Nie wiadomo, skąd się wzięły. Paweł chciał narwać trochę kwiatów dla Anny, ale niespodziewanie zmienił zdanie:

— Nie będę już rwał.

— Dlaczego?

— Po co rwać. Ona ma zły humor, to nic nie pomoże.

— Jako lekarz powinieneś dbać o dobre samopoczucie, także jej.

Rozśmieszone ślady: czy są brzaskiem łąk na niebie? Jesteśmy jak zmiana i dotyk: jakby i tego było komuś za mało.

 

 

Jezioro

 

Aż jezioro poda nam rękę, może wydać ta się dziwnym zaprzepaszczeniem jego bardziej dodatnich cech. Lęk przed wodą, przed ciemniejącymi odblaskami rybiej łuski, przeistoczy się niespodziewanie w oczekiwanie przyjaznego dotyku nadwodnych irysów, które wyrosły obok kawałka piaszczystego brzegu na przedziwnie dalekiej wyspie. Irysy były jakby zastygłym ruchem powietrza, może po prostu kształt ten: powietrzne poruszenie — barokowo rozumiane. Gdzie wilgoć mieszała się z trawą, fioletowe irysy zwyciężały (tak POWIESZ). Dalej mogło rosnąć sitowie: przeciwstawne zmarszczeniom wody. Mogło tak być (jak MÓWILIŚCIE wiele razy), nie było to jednak konieczne. ROZPATRYWAŁEM wielokrotnie wszystkie brzegi, ale żaden nie dorównał brzegom jeziora, którego nazwy nawet nie pamiętam, o ile tylko miało nazwę, kwestia podania ręki: ten śmieszny gest powracał, nie wiem dlaczego, razem z niebieskim jeziorem, obrośniętym przez niebieskie łubiny. Lubiłem brodzić, tak samo jak w wodzie, między pierzastą roślinnością łubinów, które przechodziły powoli w młode, widocznie niedawno zasadzone drzewka. 9 lipca dochodziłem razem z Ewą do jednego z kawałków brzegu, gdzie leżeli na piasku: Adam, Maria, Paweł i Anna. Podbiegliśmy razem do leżących. Adam podniósł się leniwie i patrząc na nas powiedział:

— Nareszcie.

— Lepiej późno niż wcale — odpowiedziała mu Maria.

Rozbierałem się szybko, chcąc jak najszybciej zaleźć się w niebieskawej wodzie. Niebieskawość, tak nazwę, odbite niebo: w rzeczywistości woda miała lekko brunatny odcień. Zanurzałem się wolno: była ciepła, lecz wolałem nie ryzykować, sam już nie wiem czemu. Obok mnie skoczyła w jezioro Ewa. Reszta już od dobrej chwili pływała kawałek od brzegu pokrzykując do siebie coś, czego nie rozumiałem. PŁYNĄŁ obok Ewy patrząc kątem oka na jej zmoczone i niedbale związane włosy. Nie podobało mi się to, może miała nieładną czaszkę, sam nie wiedział, dlaczego zwracał na to uwagę: zdarzyło mu się pierwszy raz. Gdy byli bliżej reszty, dostrzegł w ich na pozór chaotycznych ruchach jakiś cel. Gdy był jeszcze bliżej, zobaczył kołyszącą się na falach (niewielkich falach, które wzbudzili) niewielką czerwoną piłkę. Podpłynął do niej Adam i rzucił nisko nad wodą. Wszyscy, w tym także Ewa i Dawid, rzucili się w stronę płynącej piłki. Wzniecając szybko znikającą pianę, szczególnie nogi przyczyniały się do tego, zbliżali się do znikającej za fontannami (niewielkimi) wyrzucanej wody czerwonej piłeczki. Ktoś chciał chwycić ją ręką, ale piłka, widocznie trochę za ciężka, może pełna w środku, zanurzyła się. Zanurkował i w mętnej, słabo oświetlonej wodzie piłka wymykała się z rąk usiłującego ją złapać Pawła. Sam nie wiedząc jak, przepłynął przed zdezorientowanym Pawłem i niespodziewanie poczuł w dłoni gładki i okrągły kształt. Wypłynął nad powierzchnię. Zakrztusił się trochę i prychnął jak mors. Gdy przyszedł do siebie, podniósł to, co wyłowił, wysoko w górę i rzucił w powietrze. Piłka opadła na wodę rozbryzgując wielość migotliwych kropel na wszystkie strony. Zabawa powtarzała się jeszcze kilkanaście razy. Wreszcie wyszli z wody i rozłożyli się na kocach. Słońce suszyło szybko skórę, wywołany kąpielą chłód zniknął bardzo szybko. Leżeli na kocach, byli nieruchomi. Po pewnym czasie leżąca obok niego Ewa usiadła. Dostrzegł, odwracając głowę, kropelki wody na jej skórze. Nie przyglądał się jednak zbyt długo, nie chciał, aby widoczne było opanowujące go podniecenie. Położył głowę na skrzyżowanych ramionach i żeby coś powiedzieć:

— Ładne jezioro.

— Nie słyszę.

Podniósł głowę i powiedział głośniej:

— Mówiłem, że podoba mi się to jezioro.

Nie odpowiedziała mu. Znowu popatrzył na nią. Miała odwróconą głowę i na coś patrzyła. Nie mógł jednak dowiedzieć się, co to było, ponieważ zasłaniała mu właśnie to miejsce.

— Na co się patrzysz?

— Tam, za tym sitowiem, powinny rosnąć irysy. Chcesz je zobaczyć?

— Tak. Ale skąd o nich wiesz?

— Wiem.

— Pewnie już tu byłaś.

— W zeszłym roku.

Nie chciało mu się ruszać: leżał, brzeg był tutaj nachylany i promienie słońca padały pod większym niż normalnie kątem. Nigdy nie lubił wylegiwać się na słońcu, wtedy jednak zaczęło mu to nagle sprawiać przyjemność. BYŁEŚ po prostu niechętnie nastawiony do pokazywania swego ciała, innymi słowy, było brzydkie i stąd się brały różnorakie twoje kompleksy, z którymi nie bardzo wiedziałeś, co począć.

— Idziesz?

PODNIÓSŁ się niechętnie. Szedł tuż za nią, nie chciał patrzeć z wiadomych powodów. SZLI brzegiem i byli coraz bliżej gęstego sitowia. Piasek ustąpił miejsca ziemi, która była coraz wilgotniejsza, aż zaczęła przechodzić w ciepły chłód. Z pewną przyjemnością ZANURZAŁEM w tym już błocie nogi. Było ciepło, obawiałem się trochę błotnych stworów, mieszkańców powierzchni i wnętrza ciepłej mazi. Ewa, która początkowo unikała obszarów większego błota, podpatrzyła w końcu Dawida i także zaczęła odczuwać przyjemność w zanurzaniu stóp w ciepłą wilgotność. Mimo to spytała:

— Lubisz błoto?

— Tak — UŚMIECHNĄŁ się patrząc na nią.

Gdy przeszli następne kilkanaście metrów, odezwała się znowu:

— Chcesz popłynąć na wyspę?

— Skrawek lądu.

— Co mówisz?

— Nic.

Dochodziliśmy do miejsca, gdzie zaczynało się sitowie. STANĄŁEM tutaj na chwilę, aby przypatrzeć się równoległym (prawie) liniom łodyg. Przeciwstawiały się w jakiś dziwny i przekorny sposób ukośnym zmarszczeniom wody. Od czasu do czasu płynące tuż pod powierzchnią ryby wywoływały zawirowania, zdawało mi się, że te niewielkie wiry powinny cicho bulgotać. Dopiero teraz, pomimo że tak długo byłem nad brzegiem, zacząłem przyglądać się wyspie, przepraszam: skrawkowi lądu. Była niedaleko, niespodziewanie wysoka i porośnięta kilkudziesięcioma liściastymi drzewami. Nie pamiętam dokładnie, ale były to chyba dęby. Między pniami wbrew moim oczekiwaniom dostrzegałem trawę. Patrzyłem się jeszcze: na skrawek lądu, wody, senne obłoki (RZUTOWAŁEŚ swoje zmęczenie na wszystko, co ciebie otaczało). Poczułem na łokciu dotyk chłodnej ręki Ewy:

— Co tak stoisz? — przyglądała mu się ciekawie, widziałem trochę złośliwy uśmiech na jej twarzy.

— Już idę.

Szliśmy jeszcze chwilę do miejsca, gdzie brzeg cofał się na kilkanaście metrów tworząc jakby małą zatoczkę o błotnistych brzegach. Tak znaleźliśmy się nareszcie przy grupie kwitnących, bo jakże by inaczej, irysów. Było jednak zbyt mokro, właściwie zbyt głęboko, by można była do nich dojść. Fioletowe kwiaty wyglądały ładnie i nie wiem dlaczego przyciągały nasz wzrok tylko przez chwilę. Wracając zatrzymaliśmy się przy sitowiu.

— Coś mi to przypomina — powiedziała Ewa patrząc na marszczącą się wśród sitowia wodę.

— Mnie też, ale jakie to ma znaczenie.

— Zapewne lubujesz się w określaniu znaczeń.

Gdy podeszliśmy do kocy, zastaliśmy tylko opalającą się Marię. Chyba spała, bo dopiero po pewnej chwili uniosła głowę i powiedziała jakby niechętnie:

— Oni są na wyspie. Jeśli macie ochotę, to tam popłyńcie.

Spojrzałem na Ewę, ale ona była odwrócona w stronę lasu. Widocznie zapomniała, może chciała zapomnieć — o swojej propozycji. Położyłem się na kocu.

— Chce ci się spać? — spytała Maria.

Odwróciłem głowę w jej stronę: nie widziała mnie. Byłem trochę rozczarowany tym brakiem zainteresowania. Maria nie odwracając głowy spytała Ewy:

— Gdzie go zaprowadziłaś?

— Oglądaliśmy te irysy. Rosną za sitowiem.

— Zawsze wydawało mi się, że są podobne do storczyków, tak mi się zdaje. Nie wiesz, czy nie mają coś wspólnego z nimi?

— Nie wiem, nie wydaje mi się.

UMILKLI i leżeli tak kilkanaście minut. Później chyba ZASNĄŁ na krótką chwilę. Później zdawało mu się, że miał jakiś znaczący sen, pamięć jednak nic nie zachowała z tego. Zbudziły go głosy wracających z wyspy. Nie chciało mu się skupiać uwagi i słuchać tego, co mówią, leżał bezmyślnie, czując mimo wszystko, że słońce świeci coraz bardziej, chociaż było nisko, w powietrzu było mniej pary i nic nie zatrzymywało biegnących promieni. Z odrętwienia albo półdrzemki wyrywały mnie co chwila wybuchy śmiechu. Kiedy tuż obak mojej głowy SŁYSZAŁEM czyjeś kroki, zdecydowałem się otworzyć oczy: Adam szedł w stronę łąki. Później widziałem go, jak pochylony wybierał kwiatki, wtedy jeszcze nie wiedziałem po co. Zamknąłem oczy i znowu słyszałem kroki wracającego Adama i zaraz po nich śmiech Marii. Nie interesowało mnie, co oni robią. W pewnym momencie poczułem na plecach czyjąś wilgotną dłoń. Wzdrygnąłem się, ale ręka została. Usiadłem nagle i zobaczyłem klęczącą na kocu Ewę.

— Płyniemy na wyspę? — spytała.

Kiwnąłem głową na znak zgody. Wstałem i podszedłem do wady. Nie UKRYJESZ, że nie mogłem się oprzeć, że nie mogłeś opanować chęci spojrzenia, przyjrzenia się temu, co robią Adam i Maria. SPOJRZAŁEM w ich stronę: Adam wplatał w jasne włosy Marii nieprzyzwoitą ilość różowych kwiatków. Byłem zdegustowany i straciłem humor. Dopiero zimny dotyk wody orzeźwił mnie na tyle, bym mógł zdawać sobie sprawę z tego, co robię i myślę. Płynąłem powoli starając się robić to jak najciszej. W połowie drogi przewróciłem się na plecy i płynąłem jeszcze wolniej. Ewa wyprzedziła mnie bardzo, musiała pływać dużo lepiej niż ja. Przed wyspą jednak zwolniła i krążąc w kółko czekała. Jakieś dziesięć metrów od brzegu, płynąc już normalnie, próbowałem zgruntować.

— Tu jest stromo, trzeba dopłynąć do samej wyspy.

Nie wiem, dlaczego, ale to, co powiedziała wtedy, chociaż absolutnie bez znaczenia, zniweczy na pewien czas to, co nas dzieliło. Płynąłem szybko w jej stronę wyrzucając w górę fontanny wody: podobała mi się ich barwa, gdy prześwietlało ją słońce. Ewa myślała, że chcę ją ochlapać, i zrobiła to samo usiłując mnie trafić bryzgami wody. Zanurkowałem, kiedy się wynurzyłem, mogłem już stanąć na własnych nogach.

Wracaliśmy. UWAŻAŁ, że powinien dalej udawać, że wszystko, co zdarzyło się na skrawku lądu, było tylko dobrą zabawą. Płynął na plecach coś sobie nucąc pod nosem. Był uśmiechnięty. Ewa krążyła dookoła.

— Coś nie najlepiej pływasz.

— Masz rację — ODPOWIEDZIAŁEM i zachłysnąłem się wodą. Zacząłem kaszleć, trudno mi było złapać oddech. Wreszcie przyszedłem do siebie.

— Myślałam, że się utopisz.

— Nic z tego nie wyszło.

— Chciałeś się utopić?

— Tak, zawsze miałem ochotę.

Brzeg był blisko. Zwalczyłem ogarniającą mnie złość na Ewę i pracowicie przemierzałem te metry, starając się płynąć jak najszybciej. Wyszedłem z wody i nie mogłem opanować przyśpieszonego oddechu. Położyłem się na kocu.

— Zmęczyłeś się, biedaku — powiedziała Ewa — posuń się trochę, nie będę leżała na ziemi.

Była bardzo blisko mnie, mimo to nie chciałem jej dotykać.

MIAŁEM zapewne wielką ochotę na to, ale obecność Marii powstrzymywała ciebie skutecznie. W ten sposób z pewnym wysiłkiem uczyłeś się umiejętności panowania nad sobą. Dopiero po chwili ZAUWAŻYŁ, że Adam znowu wygłupia się z wplataniem kwiatów we włosy Marii. Słyszał, jak mówi do niej.

— Nie ruszaj się.

POPATRZYSZ się w ich stronę: Maria usiłowała wy mknąć się palcom Adama. Dawid POCZUŁ przypływ niechęci. Usiłował nie patrzeć, ale nie był w stanie opanować się na tyle. Gdy wreszcie schował głowę, usłyszał:

— O, jeszcze jeden.

A później:

— Siedź spokojnie.

Nie — powiedziała Maria.

Zobaczył, jak biegnie i wpada do wody starając się strząsnąć wplecione we włosy kwiatki. Pływała chwilę śmiejąc się, w końcu zawołała:

— Płyńmy na wyspę.

PODNOSILI się niechętnie i z ociąganiem. Mimo to wszyscy weszli do wody. Kiedy wrócili, słońce było już bardzo nisko i dawał znać o sobie nieznaczny chłód.

10 lipca, należało spodziewać się spotkania jeziora, właśnie niespodziewanie ujrzeli je przed sobą. Było niesamowicie spokojne i bardzo niebieskie w jakimś za jasnym odcieniu. Stali przez chwilę: w wodzie odbijały się ruchome obłoki. Siedzący nad brzegiem tak samo uważnie obserwowali taflę. Odbijały się: ruchome obłoki i skrawek lądu: powietrze było przyjemnie parne.

— Zaraz będzie wiatr — powiedziała cicho Ewa. Rześka parność, sami nie WIERZYCIE tak naprawdę w możliwość istnienia czegoś takiego. Rześka parność otaczała mnie całego jakoś ściśle przylegając. ODCZUŁEM poruszenie powietrza: nadszedł zapowiedziany przez Ewę wiatr. Woda zmarszczyła się: odbite obłoki i drzewa poruszyły się zbyt szybko i pozostały na nich tylko barwne plamy na powierzchni wody. Wiatr był coraz silniejszy. Zmarszczył jezioro i poruszył nam włosy. Widziałem z daleka, jak szarpie włosy Marii: jasne, może trochę rudawe. Mogła to być jednak rudawość przedtem niezauważana, inaczej. Wcielająca się wszędzie niebieskość: powietrza i wody nadawała inny odcień. Także z daleka widziana Anna podeszła do brzegu i zanurzyła w wodzie rękę. W miarę jak byliśmy coraz bliżej siedzących nad brzegiem, sitowie zasłaniało powoli fioletowe irysy. Zboczyliśmy trochę: chcieliśmy przyjrzeć się dokładnie wysokiemu sitowiu. W końcu trafiliśmy na brzeg, gdzie czekali już na nas. Adam powiedział:

— Cześć, wyspałeś się już chyba.

Mógł chcieć dodać, tak jak robiła to Maria, słowo: Dawidzie. Przerwałem mu jednak:

— Tak. Oczywiście.

— Straciłaś, Ewa, niezapomniany widok i wszystko to przez twoją uprzejmość.

— Nie najlepiej zbudowałeś to zdanie.

— Dziękuję — odparł Adam — ty też.

— Za co dziękujesz?

— Za krytykę.

— Proszę.

Usiedliśmy obok tamtych. Paweł podniósł się z głośnym westchnieniem i stanął naprzeciw mnie.

— Jako przyszły lekarz — powiedział — nie pochwalam tak długiego wylegiwania się w łóżku.

— Na tapczanie — mruknąłem rozbierając się.

— Na tapczanie — poprawił się Paweł.

Słucham go dalej.

— Nie jest ta bynajmniej zdrowe, a osłabia ludzką aktywność. — Zastanawiał się jeszcze chwilę, nim dodał: — Dlatego, dla twojego oczywiście dobra, proponuję przywrócenie twojego umysłu i organizmu do stanu aktywności.

Jakby mimochodem spytał Ewy:

— Ewo, czy powiedziałem ta poprawnie?

— Nadzwyczaj.

— Skoro więc wyrażam się jasno, pomóżcie mi wrzucić tego młodego człowieka — tu wskazał na mnie — do tej chłodnej cieczy.

— Nie chcę być tam umieszczony — ODPOWIEDZIAŁ Dawid.

Mimo to wszyscy rzucili się na niego, wszyscy oprócz Marii, która stała obok i uśmiechała się niepewnie. Nie mając wyboru zaczął się także śmiać: chciałem ją uspokoić. Wreszcie tamci, mimo że trochę się upierał, zdołali wrzucić go do wody.

Przez dobrą chwilę wszyscy, także Maria, nurzali go wśród wiatrowych zmarszczeń powierzchni jeziora (mówiąc pompatycznie). Przez chwilę płynął na plecach tuż obok Marii. Tak samo, jak wczoraj Maria, Adam zaproponował:

— Płyńmy na wyspę. ZROBILI to.

Po powrocie będziemy ich dostrzegać, jak leżą wyciągnięci na piasku drzemiąc uparcie. Nie mieli już ochoty na wchodzenie do wody. W porze obiadu wszyscy podnieśli się, tylko Maria spała naprawdę. Przez chwilę stali niezdecydowani. Paweł zaproponował:

— Zastawmy ją, niech sobie pośpi.

Dawid POMYŚLAŁ przez chwilę:

— Tak czy tak, zaraz się zbudzi. Słońce za mocno grzeje.

— Mam pomysł — cicho powiedział Paweł.

Zbliżył się do leżącej i ujął w ręce dwa rogi koca. Dał znak Dawidowi, żeby zrobił ta samo. Starając się robić jak najmniej hałasu, UNIEŚLI ją zawiniętą w koc. Zbudziła się jednak i popatrzyła zaskoczona:

— Śpij lepiej, udawaj, że śpisz. Nie będę ci wtedy zazdrościł.

Leżała więc spokojnie, zawinięta w koc. Adam skropił ją wodą i usłyszeli znów jej denerwujący śmiech. BYŁEŚ często zirytowany jej zachowaniem: często to, co robiła, było po prostu głupie. Wolałbyś wtedy unikać jej, nie mieć z nią nic wspólnego. Było to jednak niemożliwe i musiałeś znosić wszystkie idiotyzmy.

ZAPAMIĘTAM: Mars był wysoko, gdy stanęliśmy nad jeziorem. Jego niepokojące światło nie drażniło nas. W coraz cieplejszym powietrzu, jeszcze 9 lipca 1971 roku, byliśmy jakby otuleni właśnie ciepłym powietrzem. Podobnie jak w dzień, gdy razem z Ewą dochodziliśmy do brzegu, razem z idącą obok Marią doszliśmy do brzegu. Wydawało mi się, w sposób bardzo naciągany, że jest to jezioro: zwierciadło o niestarannym szlifie. Odbite gwiazdy były podobne, nie wiem dlaczego, do wirujących lampionów nad uliczną kawiarnią. Oczywiście bardziej mi się tak wydawało, niż było naprawdę. Wolałem jednak taką, a nie inną obserwację, takie interpretowanie trochę odbitych w wodzie gwiazd. Jakiś zachwyt, do którego z trudnością się przyznaję, opanował mnie wtedy. Jezioro było mimo wszystko czarną powierzchnią, pod którą przemykały tysiące ryb wiodących swój pracowity żywot drapieżników lub roślinożerców. Poczułem jakiś lęk przed tymi tak licznymi przedstawicielami życia jeziora, miałem pływać między nimi, spodziewając się w każdej chwili spotkania z nimi. Nie wiedziałem: chcianymi czy nie. WIEDZĄ, że nie wiedzą nic, to, co nim kierowało: strach przed niespodziewanym. Łuska ryby tak bardzo różna od przyjemnej skóry żaby, wie CHCĘ powrotu wślizgiwania się między czarne jezioro i czarną noc, odczuwania śliskich ryb i stojącej obok Marii. Zachwyt przeplatał się tak bardzo niespodziewanie z rozkapryszonym niezadowoleniem. Maria powiedziała:

— Nie sądzisz, że tego dzisiaj za dużo?

Mówiła to nagle spokojna, jakby inaczej. Pojąłem jednak, o co jej chodzi.

— Jezioro jest takie spokojne. Nie można się dziwić, że często chcemy się kąpać.

Schodzili już dotykając stopami ruchomej powierzchni wody. STARAŁ się pamiętać o tysiącach innych jezior, a spokoju tego jeziora, a spokoju wielu innych i tak rzadkim uspokajaniu się morza. Był spokój oczu: poruszały się sennie, i tak nie mogły nic dostrzec, sennie poruszały się trawy niepokojone wiatrem. Usiedli nad brzegiem. ZAPYTAŁEM:

— Czy zauważyłaś jakiś dziwny smutek panujący zawsze w lecie, jakąś pustkę w wiośnie. To jest przerażające. W każdej porze roku można to spotkać. Jesienią i zimą jest to normalne. Ale teraz dostrzegamy tylko, jak wiele dzieli nas od świata.

— Przesadzasz.

— Nie wydaje mi się. Po pierwsze, nie rozczulam się nad tym. Nie cytuję głupich wierszy, już nie wymyślam nowych.

— Naprawdę?

— Tak.

Milczeliśmy dalej. Położyłem się podłożywszy sobie ręce pod głowę, mogłem oglądać Marsa. Gdy przesunąłem się w stronę wody, poczułem na moment chłodne fale: jakby istniejące zwierzątko, bardzo żywe stworzenie. Cofnąłem stopę.

— Mówiłeś przed chwilą, że jesteśmy odlegli od życia świata, a cofasz nogi, gdy dotknie ci ich fala. Uśmiechnąłem się i musiała to chyba zauważyć. Przyszło mi do głowy, że na swój sposób jest jej z Adamem dobrze. Opanowała mnie nagła chęć wyjazdu. Położyłem głowę na ziemi i zdawało mi się, że czuję pod sobą tysiące kilometrów twardych skał i płynnej lawy. Jakbym był wysoko. Może inne oczy dostrzegą to, czego nie dostrzegałem w Marsie ani w Ziemi. Przypomniała mi się coś:

— Przecież nie mamy się w co przebrać.

— Wykąpiemy się nago, i tak oprócz tych gwiazd nic nie widać.

— Głupio mi.

— Pomagałam mamie kąpać ciebie.

— Co to była za pomoc.

WSTYDZIŁ się, sam nie bardzo wiedział dlaczego. W końcu rozebrał się i nie patrząc na Marię wszedł do wody. Było bardzo ciepło: przez swoją temperaturę woda wydawała się być miękka. Jednak ciepłość powietrza i wody rodziła niepewność co do miejsca, gdzie się znajdował. Przełamując lęk płynął powoli w lekko chlupoczącej wodzie. Musiał ją mącić i gdyby oglądać go z góry, znikałyby wokół niego odbicia bardzo rozmytych gwiazd. Starali się teraz płynąć ciszej, woda była ciepła, musiała mieć temperaturę taką, jak ich nagie ciała. Czuł pewien lęk przed nieznanym życiem w głębi jeziora. Nie patrzył w stronę Marii, zresztą nawet gdyby patrzył, nie dostrzegłby wiele w mroku. Położył się na plecach i usiłował oglądać niedbale rozrzucone na niebie gwiazdy. Płynęło mu się niewygodnie, więc odrzucił głowę do tyłu: trochę wlało mu się do ust i nosa. PRZEMIERZAŁ cichą wodę nieznanego jeziora, właściwie MÓWISZ o jeziorze znanym z dotyku i być może z nazwy, nieznanym jednak teraz, to znaczy w nocy 11 lipca 1971 roku. USIŁOWAŁEM trzymać się jak najdalej Marii, unikałem jej dotknięcia, nawet bliskości. Zamiast o niej, o jej nagim ciele, niedozwolonym, wolałem myśleć o licznych rybach przemierzających ciemną wodę: srebrne i zielone łuski nie były w stanie już nic odbijać: potrzebne było słońce do tej gry, której prawideł było mi tak bardzo brak. Kiedy Maria usiłowała podpłynąć do mnie (poznałem to po głośniejszych uderzeniach rąk o wodę), odsuwałem się udając, że nie spostrzegam jej zamiaru. Nie można było jednak kontynuować tego w nieskończoność. Znalazła się bardzo blisko i MYŚLAŁ, że go dotknie, ale nie dotknęła. Mógł dotknąć go, dotykał, wytrwale dotykał tuż obok, zagubiony we włosach i wodzie jej szept:

— Głupio się płynie. Czuję, jakby coś mnie miało złapać za nogę.

— To wracajmy.

— Zaraz.

Pływali jeszcze chwilę, także Dawidowi udzielił się lęk Marii, nie myślał o tym, że niewiele stworzeń jeziornych jest w stanie mu zagrozić, czuł tylko lęk, może bardziej obawę. Zaczął się wstydzić pływania na plecach, jego nagość była niedostrzegalna: mimo to czuł wstyd. Powoli wysiłek i napięcie (PRZYZNASZ, że sytuacja była dziwna). Zastanawiał się (ciągle: ZASTANAWIAŁEŚ się, myślałeś, sądziłeś), co by zrobił, gdyby płynęła obok niego Ewa. Poczuł lekkie podniecenie i zanurzył się w wodzie: w cieple niedotykalnym był jakby zawieszony, sam nie wiedział gdzie. Maria powiedziała:

— Wracajmy.

— Dobrze, wychodzimy.

— Kto pójdzie pierwszy?

— Przecież i tak nic nie widać. Nie bądźmy śmieszni. Maria wyszła pierwsza. Nie potrafił nie patrzeć tam. Mógł się jednak tylko domyślać ruchomego kształtu ciała i wszystkiego, co chciałby widzieć. Podniecenie nie ustępowało. Im bardziej chciał, żeby zniknęło, tym silniej był przez nie opanowany. W końcu powiedział sobie, że powinien iść i że jest to jedyny sposób na zwalczenie tego, co chciał zwalczyć.

Zadowolony, bo MUSIAŁEM być zadowolony z siebie: po prostu próba opanowania, nic więcej. Na brzegu znalazłem ręcznik, wytarłem się dokładnie i szybko ubrałem.

— Wiesz, okropnie jestem zmęczona — usłyszałem głos stojącej obok Marii.

— Ja też — powiedziałem.

— Chyba jest już jedenasty, ale wyszliśmy jeszcze dziesiątego.

— Tak. Już trzeci dzień, jak tu jestem.

— Wracajmy.

— Aha.

Wziąłem ją za rękę. Był to gest dawny i dobrze znany. WIEDZ, że tysiące ludzi, nie tylko wtedy ich dwoje, powtarzało i będzie powtarzać ten znany do znudzenia gest. Przed nimi była wtedy ściana lasu, tylko ciemniejsza plama rozbiegająca się po bokach. ZDAWAŁEŚ sobie sprawę, że istnieje pewne podobieństwo między czernią lasu a niezapomnianym murem. I tuż przy brzegu lasu DOSTRZEGAŁEM, że gwiazdy zakrywają nieliczne skrawki chmur.

 

 

Skrawek Lądu

 

WIESZ, że jest to próba, nic więcej, tylko próba, nagłe wyprzedzenie kilku chwil czasu: po prostu jednego dnia, niczego więcej. Jakiś mur powoli zbliżał się i otaczał nieznaną wyspę. Raczej chcąc przełamać właśnie czas, USIŁUJE znaleźć się tam w kilkanaście dni później, może nawet w zmierzchającym sierpniu, który niepokoił usta nazbyt słodkim sokiem ze śliwek. Jest to próba, nic więcej, wiem o tym dobrze: jest tak, że tamta wyspa, której nazwy unikałeś, którego to słowa unikasz, niepokoiła ciebie, niepokoiła mnie w chwili, gdy stałem przy brzegu lasu: zapomniałem o istnieniu Marii i chciałem tylko, żeby w czasie sierpnia dotknąć stopą łagodnie rozgrzanej trawy między drzewami wyspy. WIECIE, że wszelka zmiana jest zmianą języka, że wszędzie istnieje komunikat i przekaz zawiłych informacji. Zmienia się tylko język: myślę o naszych zmianach: ludzi i zwierząt, roślin i czegoś tam jeszcze. Chcecie wykorzystać właśnie język do realizacji tego, czego zrealizować nie można naprawdę. W końcu będzie to tylko niechętne stwierdzenie faktu lub wyobrażenia sobie sytuacji, którą PODBUDOWANI wybiorą się w ekspedycję do wyspy, kiedy fantazja wyprzedzi krótkie spięcia małego universum. Pewien rodzaj zabawy, nic więcej: wtedy właśnie Dawid będzie w wyspie razem z jej drzewami, trawą, chrząszczami i nielicznymi ptakami. Istniejąc tak, jak one istnieją.

 

 

Jezioro

 

Jedenastego lipca, niepokoiły rękę ostrotnące trawy, dobiegaliśmy, a później szliśmy tylko do brzegu jeziora. Wreszcie ZANURZYŁEM pocięte stopy w wodzie, która z rozmytych plamek ran zrobiła jakby cienkie niteczki, kawałki niteczek czerwonego koloru. Było nam dobrze: pocięte nogi piekły, ale tak miało być. Było dobrze tak, a nie inaczej. Za plecami, odwracając głowę, mógłbym ją dostrzec, była łąka i jej okrutne trawy, stopy zanurzone w wodzie wydawały się bardziej niż normalnie oświetlone przez światło dnia. Nogi ciągle piekły. Byłem trochę zły, ale tylko przez chwilę.

— Też miałaś pomysł — mruknąłem do Marii.

— Dobry.

Chciałem powiedzieć coś głupiego, ale porzuciłem ten zamiar widząc jej uradowaną twarz. Weszliśmy trochę głębiej: lekko falująca woda sięgała nam do kolan (byliśmy prawie równego wzrostu). Maria odwróciła się na chwilę i spojrzawszy znowu na mnie powiedziała:

— Paweł idzie tutaj.

DOSTRZEGAŁ spokojną sylwetkę zbliżającego się brzegiem Pawła. Gdy był bardzo blisko, musiał dostrzec ich pocięte nogi albo domyśleć się po prostu, po co wchodzili do wody.

— Pocięliście sobie nogi, po co łazicie po tej trawie.

— To nie jest trawa — powiedziałem Pawłowi.

— A co?

— Turzyca.

— Turzyca? Jeszcze dostaniecie zakażenia. Ale nim się to stanie, wykąpiemy się trochę. Dobrze?

— Tak — powiedziała Maria.

— Tak — DODAŁEM.

— Trochę brudna po deszczu — Paweł z pewną niechęcią patrzył w wodę.

Rozebraliśmy się szybko i w trójkę weszliśmy do niej, ciepłej i trochę mętnej. Pływaliśmy krótko: był to szeroki łuk, trochę pętla. Wyszliśmy otrząsając się jak trójka zmoczonych psiaków. Wytarliśmy się ręcznikami i poszliśmy dalej. A jezioro będzie dalej podawać rękę, dzisiaj nie wiem już komu, w swoich zawikłanych zdarzeniach i brzegach. Trochę mnie to ciekawi, sam nie wiem jednak dlaczego. Może chciałbym znowu oglądać irysy i kwitnący łubin, może nie tyle je oglądać, co robić to 11 lipca 1971 roku. Czułem trochę żalu do siebie, nie GADAJ już tych bzdur, robi mi się niedobrze, gdy ich słucham. Przypominaj sobie, ile chcesz: jezioro i co chcesz, ale niech to będzie jezioro lub cokolwiek.

 

 

Skrawek lądu

 

Jak dwa mokre psiaki Ewa i Dawid WYSZLI 9 lipca 1971 roku na wyspę. Nie była ona zbyt długa, sprawiała wrażenie wzgórza, bo rosły na niej drzewa i wysoka, miękka, trawa. Dawid ciężko DYSZAŁ. Ewa przyglądała mu się ironicznie trochę zaskoczona, może trochę ubawiona. Uznał za stosowne powiedzenie czegokolwiek:

— Dawno nie pływałem.

Nie odpowiedziała i poszli powoli w głąb wyspy. Drzewa liściaste, był to czas liściastych drzew, które wypełniały niewielkie obszary w gruncie rzeczy nadziemnej przestrzeni. Było ich za dużo, zresztą rośliny są nazbyt częstym zjawiskiem na tym świecie. Lipcowy czas drzew liściastych, należały do niego tak, że teraz CZUJE idiotyczne drżenie rąk, gdy myśli o tym. Między pniami nie było żadnych zarośli, a tylko trawa. Odstępy były duże, szło się jak gdyby w parku, w którym zapomniano porobić ścieżek. Było brak: skrzypiącego żwiru, zarośli białego bzu, pustookich posągów i fontann.

— Jak park — powiedział Dawid.

— Dlaczego?

— Tak pusto i taka dziwna trawa.

Nie odpowiedziała, wyglądało na to, że zastanawia się nad jego słowami. CZULI już bosymi stopami dotyk miękkiej trawy ustępującej powoli pod naciskiem kroków. PRZYPOMNIAŁEM sobie moje oczekiwanie na dotyk okrutnego pyszczka czarnobrązowego owada, nie wiedziałem, o jakiego mi chodzi, po prostu nie znam się na tym.

— Chodź na drugą stronę.

Ewa powiedziała to jakby kontynuując tok swoich myśli, których oczywiście nie mogłem znać (MOGŁEŚ jednak się ich domyślać, dlaczego tego nie robiłeś mając takie skłonności do bzdurzenia i fantazjowania: co jest niezbędne do przewidywania cudzych reakcji). Przechodziliśmy pod górę, przemierzaliśmy skrawek Lądu wszerz. Była trawa, kołyszące się łodyżki: łaskotały nam nogi sięgając od stóp do kolan. Po drugiej stronie stok był łagodniejszy i przechodził w płytką zatoczkę z piaszczystym dnem. Stanęliśmy tuż nad nim i mogliśmy widzieć prawie całe jezioro: duże i pełne zatok ciągnących się w głąb lądu.

— Nie spodziewałem się, że jest takie duże. Nie macie jakiejś łódki lub czegoś takiego?

— Nie. Może jednak da się coś załatwić. Można by wypłynąć wtedy na cały dzień i zbadać całe jezioro. WESZLI znowu do wody. Była bardzo czysta i łagodnie ciepła. Stopy niszczyły niewyraźny wzór zostawiony na dnie przez fale, nie wydaje się jednak, że była to wielka strata dla kogokolwiek lub czegokolwiek. Nierówności dna łaskotały nam stopy. UŚMIECHNĄŁ się, sprawiało mu to przyjemność.

— Ciepła woda — powiedział Dawid.

— Widocznie łatwo się nagrzewa. Chodź, pokażę ci resztę wyspy.

Nie lubił słowa wyspa w odniesieniu do tego, co było skrawkiem lądu i bardziej niż wyspa wzgórzem oblanym przez wodę: ze szczytu wzniesienia ZOBACZYLI tamtych, jak leżą na brzegu.

Nie POTRAFIŁEŚ się powstrzymać i wszedłeś na drzewo. Chropowatości pnia jakby zostawały w palcach, tworząc malutką sieć zmarszczek pamięci palców: wyspa była drzewem, skrawek lądu był drzewem. Między gałęziami i liśćmi nie wiadomo dlaczego STARAŁ się być cicho. Wiedział wprawdzie, że wypłoszył wszystkie owady i ptaki, które interesowała jego obecność. Nagim ramieniem dotykał wielkich liści: dębu. Już ze szczytu prawie widział inne drzewa: te, między którymi wbiegał na ścieżkę. Nie był tego pewien. Chciał, żeby tak było. W ten sposób to, co pragniemy, może się stać w chwili zamieszania niejasnym zastąpieniem tego, co jest naprawdę. Jest to wygodne i nie należy w uzasadnionych momentach przeciwstawiać się temu. Liście przesuwały się po nagich ramionach, jakby chciały zaplątać się we włosy. OBJĄŁEM pień rękoma, przytuliłem się do drzewa i wybuchnąłem głupim śmieciem na myśl o wszystkich możliwych i erotycznych skojarzeniach, o całej nowej krainie drzewowych zboczeń i rozkoszy. Było to zbyt idiotyczne, by można było śmiać się z tego długo. Odwróciłem głowę: to, co widziałem, było krajobrazem, właśnie tak, a nie inaczej, krajobrazem drzewa, nie jego wnętrza, ale tej przestrzeni (przyziemnej), którą wypełniała. Czarne gałęzie między zielonymi plamami liści i trochę zielone światło spowodowało, że musiałem trzymać się jeszcze mocniej cienkiego już i chropowatego pnia: poczułem zawrót głowy: przebijające się między gałęziami strugi słonecznego światła uderzały mocno w oczy. ZAPRAGNĘ wtedy powrotu do krętej ścieżki i innych drzew, które poznał na początku drogi. Przede wszystkim będzie mu brak miękkich uderzeń lub dotknięć pajęczynowatych prześwitów w ogromnych liściach. Gdy zawrót głowy minął, zaczął zsuwać się po pniu czując koniuszkami palców zawiły labirynt drzewowy chropowatości i wgłębień: drzewo było domem, może trochę za dużym, ale w żywy sposób przyjaznym. Dziwił się sam sobie, że potrafił wejść tak wysoko: zawsze miał lęk przestrzeni. Przez chwilę zastanawiał się, co by było, gdyby mógł jak wąż (lub dżdżownica) przesuwać się w powietrzu między licznymi okruchami światła i liści. Był coraz niżej, grube gałęzie zagradzały drogę, nim stały się oparciem. Zdawało mu się, że cała wyspa kołysze się w rytm uderzeń drobnych fal jeziora. Uwiesił się rękami jednego z najniższych konarów i zeskoczył na ziemię. W stopach poczuł lekki ból, ale nic się nie stało.

— Myślałam, że zgubiłeś tam drogę.

— Gdzie miałem zgubić?

— Na drzewie.

— O mały włos by to się stało. Ale jak widzisz, powracam, sam nie wiem, czemu to przypisać, z tej dalekiej wyprawy zdrów i cały.

— Widocznie masz dużo szczęścia.

POSZLI dalej, na jednym ze stoków znaleźli zagłębienie porośnięte gęstą trawą. Położyli się tam obok siebie. SŁYSZAŁ jej oddech bardzo spokojny, może nawet uspokajający. I drgnął, gdy dotknęła jego ramienia ręką. Dotyk ten przypominał mu łapki nieznanych zwierząt. Jak PRZYPOMINAŁEŚ sobie coś, czego nie ma, lub co jest nieznane. PRZYPOMINAŁEM: Ewa jakby w zamyśleniu powiedziała:

— Masz gładką skórę.

Nie WIEDZIAŁ, co ma robić. BYŁEM trochę zaskoczony. Zdjąłem jej rękę z ramienia i zacząłem powoli oglądać. Uśmiechnęła się i pochyliła nade mną. Poczułem na szyi jej włosy. Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem. Miała zaciśnięte usta i dopiero po chwili rozchyliła wargi i dotknęła moich koniuszkiem języka. Całowaliśmy się jeszcze chwilę. Powoli uspokajałem się, pierwsze zaskoczenie i zdenerwowanie minęło bezpowrotnie. W końcu odsunąłem się od niej: chciałem zadokumentować, pokazać, że stać mnie na to. Widziałem jej zdziwione oczy.

— Powinniśmy wracać.

— To chodźmy.

Podnieśliśmy się: przed nami była droga przez skrawek lądu i przez wodę. Na brzegu włożyłem jedną nogę do wody i odskoczyłem.

— Zimna — mruknąłem.

Ewa brnęła dalej nie zwracając początkowo na mnie uwagi. W końcu odwróciła się i stanęła patrząc na mnie. Na skórze miała gęsią skórkę.

— Wejdź — powiedziała prosząco — zamarznę tutaj widząc twoją niechęć do tej cieczy.

— Jesteś altruistką. Nie wypada więc, żebym nie zrobił dla ciebie tej drobnostki. Już wchodzę.

Woda nie była zimna, trzeba było tylko natrzeć się nią energicznie i mocno poruszać.

Nieco później: teraz już wszyscy wylądowali na skrawku lądu. Dawid SŁYSZAŁ Adama, jak mówi:

— Przypłynęliśmy. Tylko co tu robić.

— Grajmy w chowanego — zaproponowała Anna.

Zaczęła się gra. Trwała tak długo. Dawid ani razu nie przegrał. Lecz dzisiaj została tylko pamięć o złotych włosach Marii na trawie, ruchach plam światła i zagubionej ważce, która usiadła mu na ręce. Pamiętał także, nie tak już mocno, Ewę, cień szukającego Adama dotknął go, gdy leżał obok Marii. SCHOWALI się razem z Marią w niewielkim zagłębieniu za drzewem: to było tak: tuż obok przechodził Adam i jego cień spowodował, że czuli strach: para szarych myszy, jak młode zwierzątka tropione wytrwale.

10 lipca 1971 roku podobnie jak dzień wcześniej grali przez chwilę w chowanego, ale nikomu nie chciało się kontynuować tej gry w narastającym ciągle upale. Napięta ciepłość między drzewami wyrzucała ich stamtąd, nie pozwalając na dłuższe leżenie na ziemi lub bieganie. Wreszcie wszyscy razem poszli do piaszczystej zatoczki i płosząc stada małych rybek rzucili się do wody. Woda była ciepła, lecz dużo chłodniejsza niż ciepłe powietrze. Leżeli w bardzo płytkiej przy brzegu wodzie, przewracając się to na plecy, to na brzuch. Nie chciało im się specjalnie rozmawiać ani robić cokolwiek. Wreszcie po wielu minutach milczenia Adam powiedział:

— Wyglądamy jak nasze gadzie czy płazie pradziady taplające się w bagnie.

— Pięknie powiedziane, mówię o treści — powiedziała Anna — ale, Adamie, mów bardziej poprawnie.

— Nie chce mi się.

— To cię ukarzę.

Anna rzuciła w niego garścią wilgotnego piasku wygrzebanego z dna. Adam odpowiedział jej tym samym i przez chwilę rzucali się, usiłując trafić się nawzajem w twarz lub chociażby we włosy. Kiedy zmęczyli się, zanurkowali razem, wypłukując cierpliwie zagubione we włosach ziarenka piasku. Wzór dna wody został zniszczony. Przez chwilę STAŁEŚ zwieszając głowę nad dnem i usiłując dostrzec tworzenie się nowych wypukłości i zagłębień, którymi zdawał się rządzić zapomniany rytm marszczenia się wody.

Jest to jakaś próba, cień zawiesisty w mętnej wodzie: dlaczego ryby miały wtedy otwartą drogę do tylu znaczeń słowa wyspa. I wiemy dokładnie, że słowo to znaczy wiele, tuż obok innych sensów, może tylko w tej sytuacji.

 

 

Zarośla

 

Brutalność przeskoku, której nie zdołamy przecież uniknąć, jeżeli chcemy być konsekwentni i tylko konsekwentni. Nie ma po prostu innego wyjścia. Jest to powrót, chociaż już na sam koniec trzech dni lipca 1971 roku. Nie można robić inaczej: Dawid potykając się WYBIEGŁ z domu i był coraz bliżej jaśminowych zarośli. W przerażeniu, które nie rodziło jeszcze bólu, a tylko otępienie: sam nie wiedząc, co robi, skoczył w ścianę popstrzoną białymi kwiatkami jaśminu, zapominając nawet o czymś takim jak zapach. Usłyszał pisk i jakby jęk — padając na ziemię przygniótł małego psiaka.

Przyklęknął i zaczął szukać ręką ciepłego ciałka. W końcu natrafił na rozdygotane futerko i wilgotny nos. Pogłaskał go chcąc, aby był cicho. Pies dalej pojękiwał, więc podniósł go do oczu, w lichym świetle padającym z okien obejrzał dokładnie. Nie sądził, żeby stało mu się cokolwiek. Psiak chciał ugryźć, ale być może widząc tam Dawida uspokoił się nagle i liznął parę razy w rękę. Dawid usiadł i przytulił psiaka do siebie. Powiedzmy sobie szczerze, że PRZESADZASZ z tym roztkliwianiem się nad sobą, nad sobą, jakim byłeś pamiętnej nocy 11 lipca 1971 roku. Być może ma to sens, ale nigdy teraz i nigdy tutaj. PRZYTULIŁEM psiaka do siebie. Nawet zacząłem, sam nie wiem dokładnie, płakać. Między liściami, podłużnie żyłkowanymi liściami jaśminu, WIDZIAŁ zapalające się światła, świeciło się prawie we wszystkich oknach. Później, gdy nawet okulary, rozmyte wodą, kojarzyły mu obrazy z tamtą nocą 11 lipca 1971 roku. WŁOŻYŁEM psiaka pod kurtkę. Było trochę chłodno. Od czasu do czasu czułem na szyi szorstki język. Przed dom wybiegła Ewa i zaczęła wołać:

— Dawid! Dawid!

Nie RUSZYŁ się jednak. Czuł paraliżujący strach i pustkę.

Na ból było za wcześnie. Chciał za wszelką cenę znaleźć się gdzie indziej, nie oglądać już nikogo z tych ludzi, których tu spotkał. Przypomniał sobie, że jeszcze przed kilkoma minutami rozmawiał z Marią. Znowu poczuł na wargach cieknące łzy. Położył się i tuż znad ziemi widział, jak Paweł wychodzi z domu i rozmawia z Ewą. Później Paweł ruszył w stronę zarośli oświetlając sobie drogę latarką. W połowie drogi zatrzymał się i zawrócił w stronę domu: zniknął za rogiem. Dawid

leżał na ziemi: chociaż Paweł był daleko, wstrzymywał oddech. Wreszcie usłyszał kroki, niezapomniany skrzyp żwiru, zbliżającego się Pawła. Położył rękę na pyszczku psa i przytulił twarz do ziemi. Ziemia była wilgotna, porośnięta trawą i zarzucona nowymi i starymi liśćmi jaśminów. Światło latarki przebiegało po gałęziach, później zatrzymało się i Paweł zaczął bardzo dokładnie oświetlać zarośla. Był coraz bliżej i zawołał:

— Dawid!

Dawid usłyszawszy to zaczął cofać się w głąb. Przyciśnięty za mocno pies cicho warknął, ale Dawid uciszył go dotykając mu pyska. Parę razy trzasnęła gałązka, ale Paweł nic nie zauważył. Kilka razy światło latarki musnęło leżącego Dawida. PRZYPOMNIJ sobie: miękkie uderzenia plam słonecznego światła. Czy to było to samo? Paweł krzyknął raz jeszcze:

— Dawid! Chodź tutaj.

Dawid LEŻAŁ chowając głowę w ramionach: gęste zarośla zakryły Dawida przed wzrokiem Pawła. Wreszcie Paweł wrócił do domu. Przy drzwiach spotkał Annę.

— Znalazłeś go?

— Nie.

— Gdzie mógł iść?

— Nie wiem. Ale mam nadzieję, że nic sobie nie zrobi.

— Jak myślisz, co tam się stało.

Paweł stał przez chwilę bez ruchu, a później krzyknął:

— Nie pytaj mnie już! Po co mnie pytasz?

Anna krzyknęła:

— Dawid?

— Po co wrzeszczysz? — burknął Paweł.

Razem weszli do domu. Widział, jak zgasły światła w pokojach na dole. Później zdawało mu się, że widzi, jak Paweł prowadzi korytarzem Adama. Mogło być to tylko złudzenie. Nawet tu przy ziemi czuł wiejący wiatr. Słyszał kołyszące się liście i kilkanaście kropel wody spadło mu na twarz. Zaczął przedzierać się, przyciskając do siebie psa, przez gęste zarośla. Przez chwilę wydawało mu się, że zgubił drogę do alei i kręci się w kółko. Niespodziewanie zarośla przerzedziły się i doszedł tam, gdzie chciał dojść.

 

 

Aleja

 

STAŁEM czując wzbierający z każdą chwilą wiatr. Zapomniane przez deszcz krople wody spadały na mnie z liści wysokich drzew. Usiadłem na żwirze i cicho szepnąłem:

— Maria.

Psiak przytulił się do mnie, może trochę przestraszony.

Siedziałem i zwieszając głowę płakałem sobie w najlepsze. Palcami dotykałem ziemi: tylko pojedyncze ziarenka żwiru dawały odczuć ostrą chropowatość. Nit wiem dlaczego, ale pomyślałem, że już nigdy nie usłyszę skrzypu żwiru na placyku. Dobiegło do mnie trzaskanie otwieranego okna. Znowu strach, którego nie potrafiłem opanować, kazał mi się zerwać i szybko biec aleją. BIEGŁEŚ zapewne przyciskając do siebie ciepłe futerko i czując, że przestają cieknąć łzy. Brama była coraz bliżej i nie zauważyłeś nawet, kiedy przez nią przebiegłeś. Co będzie dalej? POCZUJĘ, choć już właściwie POCZUŁEM pod stopami krętą drogę, która biegła przez las, leśną drogę. Będzie to oczywiście rozpatrywanie przyszłości: z punktu widzenia alei, z punktu widzenia 11 lipca 1971 roku. DOSTRZEŻE, miał dostrzec światła szosy, którą być może napotkał idąc lub biegnąc przez las. Szedł przez chwilę poboczem, nim zobaczył światła nadjeżdżającego z tyłu samochodu. Może ciężarówka stanie. Miał powiedzieć do kierowcy:

— Jedzie pan do miasta? Proszę mnie podwieźć, muszę tam być szybko.

Miał zasnąć, nie wiadomo dlaczego nie światła, lecz dudnienie mostu, po którym jechali, miało go zbudzić. Nie jego mostu — drogi.

 

 

Małe universum

 

Jest to wdzieranie się, może niepotrzebne, lecz przecież ciągle istniejące chwil dawnego czasu do tego, który jest teraz, i do tego, który będzie: niech Józef Kataliński otworzy okno, wpuszczając do pokoju nocną ćmę, a Maurycy Rotadier powie:

— Dobiegłeś do szosy, zatrzymałeś jakąś ciężarówkę. Pomijając twoje sentymentalne skojarzenia może powiesz, czy miałeś już wtedy jakiekolwiek plany na przyszłość.

— Niech rozmawiają dalej — powie Henryk Laporte do Józefa Katalińskiego — ja tymczasem nastawię jakąś płytę.

I co będzie: nocne ćmy, pustooki posąg cesarza Klaudiusza i inne pustookie posągi, ważki, muchy, myszy, całe stada myszy, skrzypiący żwir, liście jaśminu i w ogóle liście, trawa i piasek, postrzępione obłoki, woda, różowe kwiatki, łubin i irysy, okno, które otwierałem opierając się o parapet, drzewa tak bardzo różne: odbite w szybie.

rozdzial Drewno

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan   powrót do strony Opowiesci wizjonerskich